Loading...

Porady dla rodziców | Forum Nowenny Pompejańskiej

Lokalizacja tematu: Forum » Różności » Magazynek
Besia
Besia Cze 24 '16, 11:28
Nigdy nie jest za późno

Monika i Marcin Gajdowie

Na początku, gdy tylko zostałem ojcem, byłem niesłychanie dumny z tego, że mam syna. Pamiętam jak prężyłem pierś, gdy szedłem z maluchem na plac zabaw, trzymając go za rękę. […] Pamiętam nasze pierwsze kopanie piłki, jego pierwsze jazdy na rowerku bez kija – byłem zachwycony i szczęśliwy – patrzyłem wokół, jakby wołając do wszystkich: „Patrzcie, to mój syn, jestem z niego taki dumny, czyż nie jest wspaniały?”.

[…] Czas mijał nieubłaganie i nasz syn zaczął dorastać. Nie był już jedynakiem, pojawiło się rodzeństwo, trzeba było zajmować się wszystkimi. Chłopak zaczął chodzić do szkoły, a ja rozpocząłem budowę domu. Niby żyliśmy razem, jednak każdy zajmował się swoimi sprawami. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że właściwie nic nas nie łączy. Oczywiście poza sprawami organizacyjnymi w domu oraz uwagami ze szkoły, które musiałem podpisywać. Z czasem było coraz więcej typowych konfliktów: a to za dużo czasu przed komputerem, a to za późne powroty do domu, pyskowanie. […]

 

Przełom nastąpił, gdy pewnego dnia w napadzie złości uderzyłem syna w twarz. Miałem straszne wyrzuty sumienia, przeprosiłem go za moje zachowanie, ale to nie poprawiło naszej relacji. Nadal czułem, że poza mieszkaniem pod jednym dachem nic właściwie nas nie łączy. Zrozumiałem wtedy, że jeśli coś się nie zmieni, stracę dziecko na zawsze, a jeśli „coś” ma się zmienić – to „tym czymś” muszę być ja sam…


I wtedy właśnie na warsztatach dla rodziców usłyszałem o towarzyszeniu. Postanowiłem spróbować i zastosować towarzyszenie, choć nie miałem wielkiego przekonania, że to cokolwiek pomoże. Postanowiłem zorganizować wspólny wypad na zakupy z synem […]. Jakże byłem rozczarowany, kiedy syn popatrzył na mnie zdziwiony i nie zechciał wybrać się ze mną. […]

 

Jednak postanowiłem próbować dalej – skoro nie ma szans na zrobienie czegoś razem (syn odrzucał także inne propozycje) postanowiłem przemóc się i zaglądać do niego do pokoju codziennie, spędzając tam dziesięć minut. Był to akt desperacji, ale nie widziałem już żadnej innej szansy. Pierwszego dnia wyglądało to tak, że wszedłem do pokoju syna i zastałem go grającego na komputerze. Nie odezwałem się ani słowem, tylko przysiadłem na łóżku. Syn przez chwilę rzucił na mnie badawcze i zdziwione spojrzenie […] i grał dalej, nie zwracając na mnie uwagi.

 

Postanowiłem, że to wytrzymam i nie wyjdę z jego pokoju, choć, delikatnie mówiąc, nie było mi zbyt przyjemnie. Przesiedziałem tak wyznaczone dziesięć minut, a następnie wstałem, rzucając w powietrze: „No to idę”. „Yhy” – usłyszałem za plecami i wyszedłem z pokoju syna. […]

 

Fot. Fotolia.com

Następnego dnia znów udałem się do pokoju syna. Tym razem nie grał na komputerze. „Dobra nasza!” – ucieszyłem się w duchu i usiadłem tam gdzie wczoraj. Jakoś trzeba było zagadnąć: „Cześć, co tam u ciebie w szkole?”. Upss, gdy tylko wypowiedziałem te słowa, zrozumiałem, że wszystko straciłem – nic innego nie przyszło mi do głowy […], a syn nasrożył się i wycofał – wiedziałem już, że w taki sposób kontaktu nie nawiążemy, nie mogę zaczynać od takiego pytania; miałem zadbać o moment czystego towarzyszenia. Czy naprawdę nie ma już nic innego między nami? Musiałem się przygotować, ale jak zacząć? Odpadły wszystkie, na pozór niewinne pytania w rodzaju: „Co tam u ciebie słychać?” – one od razu kojarzyły się z kontrolą. […]

 

To był trzeci raz, odkąd podjąłem moje postanowienie codziennych „dziesięciominutówek”, tym razem jednak zachowałem się inaczej… Wszedłem do pokoju (nie grał na komputerze!) i znów usiadłem na łóżku u syna. Ten popatrzył na mnie naprawdę zdziwiony i lekko zaniepokojony. […] Tym razem jednak nie zacząłem od żadnego pytania, lecz postanowiłem, że spróbuję opowiedzieć coś o sobie: „Ty wiesz, ale miałem dzisiaj zdarzenie w pracy…” – i zacząłem opowiadać. Syn nie wykazał entuzjazmu, patrzył nieufnie, ale słuchał coraz bardziej zdziwiony, bo zaczynał rozumieć, że nie przyszedłem ani z jakimś interesem, ani nie po to, aby go skontrolować, przyszedłem po prostu do niego, bez żadnego wyraźnego celu. Na koniec bąknął coś niewyraźnie pod nosem, kiedy wychodziłem, ale miał zupełnie inną minę niż dziesięć minut wcześniej. Poczułem, że coś się przełamało…

 

Chodziłem tak codziennie, wiedziałem, że muszę jakby na nowo oswoić swego syna. Był moment, kiedy to on zajrzał do mnie, zaczęliśmy się lubić, pojawiły się wspólne wyjścia i wyjazdy […]. Wiedziałem jedno: kiedy mamy zaplanowany czas we dwóch, nie wolno mi go sprawdzać ani kontrolować. Kiedy pewnego dnia syn poinformował mnie, że ma dziewczynę (a byłem pierwszą osobą, z którą podzielił się tą wiadomością!), poczułem się ponownie szczęśliwym ojcem!

 

Monika i Marcin Gajdowie, Rodzice w akcji. Jak przekazywać dzieciom wartości, a jak tego nie robić, Częstochowa 2013.

Edytowany przez Besia Cze 24 '16, 11:39
Dorota
Dorota Cze 24 '16, 16:45
Ufam, że Besiu wiesz, bo to chyba Twoje strony , ale dla innych miła wiadomość - Marcin Gajda został wyświęcony na diakona stałego

http://radioszczecin.pl/...osic-kazania-zdjecia
Besia
Besia Cze 24 '16, 19:24

Tak to moje strony ;) Wiem też o wyświęceniu Marcina Gajdy na diakona stałego ;)

Besia
Besia Cze 25 '16, 18:26


RYTM ŻYCIA RODZINNEGO JEST KONIECZNYJózef Augustyn Wychowanie dzieci wymaga pewnego rytmu życia rodzinnego. Ustala go tradycja domowa. Kiedy go brakuje, samo życie rodzinne, jak też wychowanie dzieci, staje się nierzadko chaotyczne, przypadkowe.Reklama             

Ważne sprawy rodziny naznaczone bywają wówczas atmosferą pośpiechu, nieładu, konfliktów. Łatwo wtedy o zbanalizowanie najważniejszych wartości ludzkich, moralnych i duchowych. I choć rytm życia w rodzinie wymaga nieraz sporego wysiłku, to jest on wart starań i zachodu. Ułatwia on życie wszystkim: dzieciom i rodzicom.

Życie staje się wówczas bardziej spójne, spokojne i harmonijne.

Rytm życia rodzinnego wyznaczony domową tradycją dotyczy zarówno najprostszych spraw: rannego wstawania, wyjścia do pracy, do szkoły wspólnych posiłków, czasu nauki, modlitwy, spaceru, domowych porządków, odwiedzin dziadków, wspólnie spędzanych weekendów, jak też wydarzeń ważnych dla rodziny: świętowania rocznicy ślubu, urodzin, imienin, świąt kościelnych, zakończenia roku szkolnego, rocznicy śmierci bliskich osób.

Tradycyjny rytm życia rodzinnego nie powinien być jednak sztywny. Byłby wówczas uciążliwy dla dzieci. Nie powinien tęż przemieniać się w rytualizm, który ogranicza, krępuje, wzbudza poczucie winy. Ustalenie rodzinnego rytmu wymaga umiejętności łączenia pewnej swobody z podporządkowaniem się stałym regułom życia domowego.

Dzieci stosunkowo łatwo przyjmują rytm życia rodzinnego, jeżeli w rodzinie panuje zrozumienie i miłość. Klimat wzajemnej akceptacji i życzliwości sprawia, iż dzieci wchodzą z zaufaniem w sposób życia zaproponowany im przez rodziców.

Podtrzymanie stabilnego rytmu życia w rodzinie może okazać się trudne w okresie dorastania dzieci. Jest to bowiem czas, w którym nastoletnie dzieci niemal wszystko kwestionują. Mogą też zakwestionować domowy rytm życia rodzinnego. Młodzi są wówczas bardziej nastawieni na kontakty z rówieśnikami niż na związki z rodziną. Jest to jednak sytuacja przejściowa. Więzi z rodzicami i rodzeństwem oraz siła tradycji rodzinnej mogą okazać się czynnikiem stabilizującym czas burzy i naporów.

BUDOWANIE RYTMU ŻYCIA RODZINNEGO

Gdy w domu nie ma ustalonego codziennego rytmu życia, rodzice prowadzą nieraz ciągłe wojny z dziećmi o wszystkie ich zajęcia i czynności: o obecność na posiłkach powrót do domu o wyznaczonej porze, pójście na spoczynek, ranne wstawanie, porządek w pokoju, codzienną modlitwę. Gdy rodzina nie ma stałego rytmu życia, każdego dnia trzeba ustalać wszystko od nowa: godziny posiłków, snu, czasu oglądania telewizji, odrabiania lekcji, wyjścia na Mszę niedzielną.

Brak stałego rytmu w życiu dziecka jest nierzadko przejawem chaotycznego trybu życia jego rodziców.

Jeśli tata i mama nie umieją zaplanować własnego dnia, to nie potrafią też pomóc w tym swym dzieciom.

Wszystko niemal w rodzinie robi się wtedy nieregularne, a życie staj e się jedną wielką improwizacją. W takim improwizowanym stylu najtrudniejsze sprawy odkłada się często na ostatnią chwilę, a to staje się nieraz źródłem konfliktów rodzinnych. W budowaniu codziennego życia dziecka to ojcu przypada szczególnie ważna rola. To on staje się dla niego uosobieniem porządku, prawości i stabilności. Ojciec pomaga dziecku w pokonywaniu jego zmienności uczuciowej, niekonsekwencji w działaniu, łatwego zniechęcania się. Ojciec nie powinien jednak narzucać dziecku planu dnia.

Sztywne trzymanie się poleceń ojca stanowiłoby dla dziecka przeszkodę w jego rozwoju.

Rytm codziennego życia będzie się zmieniać w miarę dorastania dzieci. We wczesnym dzieciństwie rodzice na ogół programują dzieciom niemal cały dzień. W miarę dorastania dzieci stają się bardziej samodzielne. Im są starsze, tym większy ich udział w planowaniu codziennych zajęć. Rytm życia dziecka nie może być jednak wyizolowany z rytmu życia rodziny. Powinien być odbiciem rytmu życia rodzinnej społeczności.

Synowi konieczna jest świadomość, iż ojciec nie narzuca mu niczego, ale pomaga mu jedynie w bardziej uporządkowanym przeżywaniu codzienności. To nie rodzice, ale po prostu życie domaga się stabilności i regularności w codziennych zajęciach: w nauce, pracy, posiłkach, wypoczynku, życiu duchowym. Dzieci bez trudu odnajdują się w stałym rytmie życia. Daje on im poczucie bezpieczeństwa i pewną stabilność. Rytm codziennego życia staje się wtedy czymś naturalnym. Dzieci same domagają się nieraz, by rodzice szanowali wypracowany przez nie rytm życia.

OJCIEC WINIEN MODLIĆ SIĘ ZA WŁASNE DZIECI

Szczególnym świadectwem miłości i troski ojca o swoje dzieci jest codzienna modlitwa w ich intencji. To ważny sposób towarzyszenia dzieciom. W miarę jak one dorastają ojciec i matka uświadamiają sobie, iż mają coraz mniejszy wpływ na ich życie, ich wybory i cały ich rozwój. Dzieci stają się coraz bardziej niezależne, samodzielne. Budują swój świat, do którego rodzice mają ograniczony dostęp. Wysiłki rodziców w wychowaniu dzieci nie są żadną gwarancją że ich dzieci wyrosną na dobrych, uczciwych i mądrych ludzi.

Wielogodzinny pobyt dziecka poza domem, szerokie relacje z rówieśnikami, internet narażają je na wpływ osób i środowisk, których rodzice nie znają. To oczywiste, że rodzice doświadczają głębokiego niepokoju o swoje dzieci. I ten właśnie rodzicielski niepokój winien być okazją do modlitwy za dzieci. Na modlitwie ojciec uświadamia sobie, że jego dziecko tak naprawdę nie należy do niego. Nie jest ono jego własnością. Jako ojciec ma ograniczony wpływ na świat jego przeżyć i doznań.

Ojcom dany jest bardzo krótki okres, w czasie którego mogą bezpośrednio towarzyszyć swoim dzieciom w ich dorastaniu. Kiedy one dorosną opuszczają dom i idą w świat, szukając własnej drogi. Ojcu potrzebna jest wiara w moc jego modlitwy. Dzięki niej może on wspomagać swoje dzieci, towarzyszyć im w ich codziennych wysiłkach i zmaganiach.

Wszyscy potykamy się, błądzimy, ulegamy słabościom. Także nasze dzieci. I choć wspominając nasze własne dzieciństwo, chętnie wracamy do najszczęśliwszych chwil, to jednak - nie wolno nam o tym zapominać - było ono zbudowane także z chwil trudnych: z dziecięcej nieporadności, niepewności, zagubienia.

Dla wielu dzieci zarówno czas dzieciństwa, jak i dojrzewania bywa okresem bolesnych porażek, cierpienia, krzywd, o których dorośli często nie mają większego pojęcia.

Właśnie dlatego ojciec i matka winni się gorąco za nie modlić.

SPIESZMY SIĘ KOCHAĆ OJCOW

Czas budowania więzi zaufania ojca z synem jest bardzo krótki: do okresu do dorastania. Kiedy chłopiec przekroczy próg dojrzewania i jest już pod silnym wpływem rówieśników, zbudowanie przez ojca z nim więzi zaufania staje się o wiele trudniejsze. A gdy tata nie zawiąże relacji zaufania i przyjaźni z synem przed okresem dorastania, wówczas jego młodość bywa nierzadko naznaczona obojętnością czy też wrogością wobec taty.

Bywa to wrogość skryta, zamaskowana lub przeciwnie - otwarta i bez masek. Obie są destrukcyjne dla ich wzajemnej relacji. Syn i ojciec żyją wówczas obok siebie, jak dwoje obcych sobie ludzi. Kiedy do wzajemnej obojętności ojca i syna z okresu dojrzewania dołączy się ich zraniona męska duma, wówczas wzajemna niechęć utrwala się na całe lata.

I nie jest to tylko wina ojców. To także często wina dorastających, a z czasem dorosłych synów. Aby owa wzajemna niechęć ojca i syna nie utrwaliła się na dziesięciolecia, synowie muszą się spieszyć, by móc pojednać się ze swymi ojcami.

Oto dwa szczere świadectwa z książki List do ojca.

,,Miałeś, tato, 59 lat. Odszedłeś. Żal, że przez tyle lat nie otworzyłem się pierwszy. Nie powiedziałem ci, jak bardzo cię kocham. Jak bardzo chciałbym dziś z Tobą pogadać. Nie potrafię się z tym pogodzić”.

I drugie świadectwo. ,,Byłeś takim dobrym ojcem. Gdybym kiedyś mogła powiedzieć ci, jak bardzo jest mi przykro, że nie umiałam cię w porę polubić. Że widziałam tylko koniec swojego nosa i uważałam, że więcej od ciebie mi się należy. Że traktowałam cię tak obrzydliwie. Że uważałam, że byłeś obciachowy, dlatego że potrafiłeś i miałeś odwagę być sobą, czym budziłeś szacunek i sympatię obcych, ale ja – twoja córka – się ciebie wstydziłam.

I chociaż były rzeczy, z powodu których byłam z ciebie dumna, i chociaż za różne rzeczy bardzo cię szanowałam, to nigdy ci tego nie powiedziałam. Tak mi przykro. Dopiero pół roku przed twoją śmiercią zaczęłam traktować cię jak człowieka, bardziej przyjaźnie się odnosiłam, udawał nam się trochę normalnie porozmawiać… Niedawno los zmiótł cię z powierzchni ziemi i przy twoim stygnącym ciele chciałam tylko powiedzieć: przepraszam.

Wiem, że los najbardziej skrzywdził moją Matkę, zabierając jej ukochanego męża, a mnie to się chyba należało, bo i tak nie zasługiwałam na ciebie”.

W kontekście tych dwóch świadectw chciałoby się powiedzieć dorastającym i dorosłym już synom i córkom, parafrazując słowa księdza Jana Twardowskiego: „Spieszcie się kochać waszych ojców, tak szybko odchodzą”.

To bardzo bolesne nieść przez dorosłe życie świadomość wewnętrznego skłócenia z własnym ojcem. Aby mężczyzna mógł patrzeć prosto i z zaufaniem w oczach swoich dzieci, zwłaszcza swoich synów, musi najpierw w ten sam sposób spojrzeć w oczy własnego ojca. To ojciec swym błogosławieństwem potwierdza zdolność własnego syna do pełnienia przez niego ojcowskiej roli.

Więcej przeczytasz w książce Józefa Augustyna SJ pt.: Kochaj mnie tato! Medytacje o ojcostwie,

Edytowany przez Besia Cze 25 '16, 18:27
Renata
Renata Lip 2 '16, 16:14

 

Może ktoś z waszych znajomych ma te książki w domu dajcie do poczytania

Gabriele Kuby pokazuje, że w książkach o Harrym Potterze zło jest stale obecne – z narastającą z tomu na tom intensywnością – a jego obraz bardzo starannie fałszowany. Lektura tych książek powoduje, że znika w świadomości naturalna bariera chroniąca przed magią i innymi praktykami okultystycznymi, zarówno u poszczególnych czytelników, jak i w całym społeczeństwie. Książka Harry Potter – dobry czy zły? jest precyzyjną analizą metod, za pomocą których ten proces się odbywa. Książka Gabriele Kuby może pomóc tym wszystkim, którzy nie chcą się poddać tej szeroko zakrojonej manipulacji, oraz tym, którzy czują się odpowiedzialni za młodych ludzi – rodzicom, nauczycielom, wychowawcom. 

1. Harry Potter jest globalnym długofalowym projektem, którego cel stanowi zmiana kultury. Próg obronny przed magią jest w młodym pokoleniu systematycznie niszczony. W ten sposób do społeczeństwa wdzierają się siły, które chrześcijaństwo kiedyś pokonało.

2. Hogwart, szkoła magii i czarodziejstwa, jest zamkniętym światem przemocy i grozy, przekleństw i uroków, ideologii rasistowskiej i ofiar krwi, obrzydliwości i opętania.

3. Harry Potter nie walczy ze złem. W każdym kolejnym tomie coraz bardziej staje się widoczne jego podobieństwo do Voldemorta, który jest uosobieniem zła. W tomie piątym Harry zostaje opętany przez Voldemorta, co prowadzi do zniszczenia jego osobowości.

4. Świat ludzi jest poniżany, świat czarodziejów i czarownic gloryfikowany.

5. Nie ma żadnego pozytywnego transcendentnego wymiaru. To, co nadnaturalne, jest wyłącznie demoniczne. Boskie symbole są wynaturzone.

6. Harry Potter nie jest nowoczesną baśnią. W baśni czarnoksiężnicy i czarownice są jednoznacznie złymi postaciami. Bohater uwalnia się z ich mocy przez doskonalenie się w cnotach. W Harrym Potterze nie ma nikogo, kto pragnie dobra.

7. Czytelnik jest konsekwentnie pozbawiany umiejętności odróżniania dobra od zła. Dokonuje się to przez emocjonalną manipulację i intelektualny zamęt.

8. Wykroczenie wobec młodego pokolenia stanowi to, że zwodzi się je z taką łatwością magią i wypełnia się jego wyobraźnię obrazami świata, w którym rządzi zło. Świata, który nie tylko jest bez wyjścia, ale w którym warto pozostać.

9. Każdy, komu zależy na różnorodności poglądów, powinien bronić się przed masowym zaślepieniem i dyktaturą opinii, narzucanych przez gigantyczną akcję multimedialną.

10. Wiara w kochającego Boga jest wypierana przez natłok magicznych obrazów, dlatego szkolna indoktrynacja Harrym Potterem stanowi atak na wolność religijną. Powinno się odmawiać udziału w szkolnych imprezach Potterowskich z powodów religijnych i ze względu na sumienie. Za: egzorcyzmy.katolik.pl

Edytowany przez Renata Lip 2 '16, 19:15
Margot
Margot Lip 2 '16, 20:11
Besia
Besia Sie 17 '16, 21:40

~~Jak uczyć dzieci miłości do Boga?

Monika i Marcin Gajdowie

 

Podczas zawierania małżeństwa zobowiązujemy się nie tylko do wzajemnej miłości, ale i do przekazywania dzieciom wiary. Nie może się to odbywać przy okazji, musi być świadomym rodzicielskim działaniem.

 

 

 

Bogu zdamy sprawę z tego, czy i jak głosiliśmy Chrystusa naszym dzieciom. Jeśli coś nam nie wyjdzie, choć po ludzku zrobiliśmy wszystko, żeby się udało, spuścimy oczy w pokorze. Jeśli zaś nie zrobiliśmy nic, aby się czegoś dowiedzieć i nauczyć, jeśli w ogóle nie pracowaliśmy nad sobą, nie uczyliśmy się właściwych postaw i zachowań, nie szukaliśmy rozwiązań, trudno nam będzie znaleźć usprawiedliwienie. Według nas [autorzy są terapeutami rodzinnymi – przyp. red.] najważniejsze w przekazywaniu wiary jest osobiste świadectwo nauczyciela. Żeby przekazać wiarę, trzeba ją samemu mieć. Z pustego w próżne i Salomon nie naleje… Dzieci szybko zweryfikują, czy to, czego rodzice  nauczają, pokrywa się z ich życiem. 

Modlitwa małżonków
 Jeśli Jezus jest naszym Bogiem, jeśli Go poznaliśmy i pokochaliśmy, staje się On dla nas najważniejszą Osobą w życiu. Relacja z Nim jest najistotniejsza. Dzieje się tak tylko wtedy,
 jeżeli Bóg rzeczywiście jest dla nas Bogiem – nasze życie i wybory to potwierdzają.
Dzieci widzą, czy się modlimy, ile się modlimy i jak się modlimy. Zadziwia nas czasem, gdy małżonkowie deklarują, że Jezus jest dla nich najważniejszy, a zapytani, jak się modlą, mówią, że właściwie to nie mają szczególnego czasu modlitwy i że owszem, modlą się, ale od okazji do okazji. W praktyce oznacza to, że nie modlą się prawie wcale lub wyłącznie wtedy, gdy czegoś potrzebują lub czegoś się boją.
Dzieci są bardzo bystre i większą uwagę zwracają na to, co rodzice robią (lub czego nie robią), niż na to, co deklarują. Jak zrozumieć, że Bóg jest najważniejszy, skoro tata i mama prawie się nie modlą ani osobiście, ani we dwoje? Jeśli, jak mówicie, Bóg jest dla was najważniejszy, to jak często się z Nim spotykacie? Jaki procent czasu swego dnia, tygodnia, miesiąca i życia Mu poświęcacie? Jeśli niewielki, może nawet mniejszy, niż przeznaczacie na oglądanie telewizji, to nie liczcie, że dzieci wam uwierzą i przejmą od was wiarę, bo tak naprawdę nie bardzo jest co przejmować.

Najważniejsze w przekazywaniu wiary jest osobiste świadectwo
 nauczyciela. Żeby przekazać wiarę, trzeba ją samemu mieć. Dzieci szybko zweryfikują, czy to, czego rodzice nauczają, pokrywa się z ich życiem.


Wierzący czy tylko religijni?
 Dzieci widzą, jak ich rodzice przeżywają trudne sytuacje: kłopoty finansowe, bezrobocie, chorobę.
Jeśli Jezus jest rzeczywiście naszym Panem i Bogiem, to dzieci ujrzą, że choć tak jak innych ludzi dotyka nas cierpienie i niedostatki, to nie opuszcza nas pokój serca.
 Nie chodzi o jakiś sztuczny spokój czy stoicyzm, który w chwilach cierpienia mógłby wydać się wręcz nieludzki, ale o to, że podczas zawieruchy potrafimy nie złorzeczyć i ufać, że wszystko, co się dzieje, jest dopuszczone przez Boga w jakimś tajemniczym celu i my nie musimy tego rozumieć, aby przylgnąć w zaufaniu do Jego woli.
 Dzieci widzą, jak się zachowujemy i co mówimy przy kolacji, obserwują nas i nieświadomie (przez nas) mogą zaufać Bogu lub też oddzielić wiarę od życia na zasadzie: „Bóg Bogiem, ale jakoś żyć trzeba”… Dzieci widzą, czy jesteśmy ludźmi wierzącymi, czy jesteśmy tylko religijni.

Miłość przede wszystkim
 Jezus jest Bogiem miłości. Miłość jest największym darem i jej obecność lub brak weryfikuje nasze chrześcijańskie życie. Dzieci widzą, czy rodzice się kochają, jak odnoszą się do siebie nawzajem, czy i jak okazują sobie miłość, czy się do siebie tulą, czy robią sobie niespodzianki, czy potrafią przebaczać. I nie chodzi tu o naszą bezgrzeszność, ale o to, czy umiemy przyznawać się do swoich słabości; czy dzieci słyszą z ust mamy lub taty słowo „przepraszam” wypowiedziane do współmałżonka lub do nich.
 Gdy rodzice mówią o ciotce, która wszystkich denerwuje, o sąsiedzie, który znów się upił, mruczą pod nosem na widok nielubianego polityka na ekranie telewizora – dzieci to słyszą, widzą i uczą się! Jeśli Pan Jezus jest dla taty i mamy najważniejszy, a On mówił, żeby kochać wszystkich – to jak pogodzić to z faktem, że tata wykrzykuje brzydkie słowa na temat pana z telewizora? Co nie znaczy, że tata nie powinien wytłumaczyć dzieciom, dlaczego nie zgadza się z jakimś politykiem lub poglądem – komentarze na gorąco temu sprzyjają.

Wartości i ofiarność

 

 

Dzieci słyszą, czy rodzice mówią prawdę. Jeśli ktoś dzwoni do drzwi, a tata syczy: „Powiedz, że mnie nie ma” – dzieci bardzo szybko dowiadują się się, że jest „prawda” i „półprawda” i że czasem można skłamać. Gdy dzieci usłyszą rodzinną naradę, jak kogoś oszukać – poznają stosunek rodziców do pieniądza. Jeśli rodziców ciągle nie ma w domu, bo pracują w swoim biznesie, jeśli ponad prawdę stawia się inną wartość, wtedy dzieci zrozumieją, że Kościół i religia to taki miły, czasem sentymentalny, nastrojowy zwyczaj, który ma się nijak do rzeczywistości – tu panem jest pieniądz i brutalne prawa rynku.
 Dzieci nie dadzą się oszukać. Widzą, jakimi wartościami kierują się rodzice. Jeśli żyją wyłącznie dla siebie, nie są zdolni do do ofiarności i bezinteresowności, gdy w ich relacjach z innymi dominuje handel: „Ja tobie, bo ty mnie”i „Ja tobie, abyś ty mnie”, dziecko nie tylko nie nauczy się szlachetności serca i miłości, ale będzie się też gorzej rozwijało, gdyż prawdziwie ludzki rozwój wiąże się z bólem pokonywania siebie.

Domowa katecheza
 Większość katolików nie robi nic, by przekazać wiarę dzieciom, czasem nawet nie chodzą do kościoła. W oczach wielu rodzice modlący się z dziećmi to już mistrzowie świata. Tymczasem jako małżonkowie zobowiązaliśmy się do czegoś więcej: do katechezy. Nie wystarczy modlić się z dziećmi, trzeba zorganizować im domową religię, gdyż katecheza w szkole, choćby najlepsza, nie zastąpi naszego osobistego świadectwa.
 Rodzice często narzekają na katechetę, a gdy ich pytamy, jak oni uczą dzieci prawd wiary, są zdziwieni: „Od tego jest Kościół!”. Każda rodzina powinna wypracować własny model domowej katechezy. Ważne, aby nauczanie było regularne i dotykało istotnych życiowych spraw.
 Niezwykle istotne są dwa aspekty domowej katechezy: zagadnienie ludzkiej słabości w Kościele i podkreślanie osobistej odpowiedzialności każdego za własną wiarę.


Wszyscy jesteśmy grzeszni
 Dzieci kiedyś skonfrontują swoją wiarę ze słabością Kościoła – przez grzech rodziców, spotkanie z opryskliwym księdzem, medialne doniesienia o tzw. skandalach, które niestety raz po raz gdzieś wybuchają, bo Kościół składa się z grzeszników. Wszyscy nimi jesteśmy: jaki laikat, takie duchowieństwo – dzieci kiedyś dowiedzą się o naszych grzechach.
 Jeśli przez katechezę nie przygotujemy na to odpowiednio dzieci, to „skatechizuje” je diabeł, i zrobi to po swojemu, tak by podważyć zaufanie nie tylko do kościelnej instytucji, ale do wiary i Boga. Dlatego trzeba, adekwatnie do wieku dzieci, tłumaczyć im naturę Kościoła: rzeczywistości świętej, bo Chrystus jest w Nim stale obecny, i grzesznej, bo Kościół tworzą słabi ludzie. Należy zacząć od siebie, nie bać się pokazać dzieciom, że rodzice nie są bezgrzeszni („w tym tygodniu słyszeliście, jak się kłóciliśmy”), a najlepiej uczynić to podczas domowej katechezy. Warto w modlitwie spontanicznej zrobić miejsce na modlitwę przeproszenia, bo prawie zawsze jest za co przepraszać.
Drugi ważny aspekt domowej katechezy to delikatne i stanowcze przerzucanie na dzieci odpowiedzialności za to, co uczynią ze swoją wiarą jako dorośli. Trzeba uświadamiać im, że choć na razie chodzą z nami do kościoła, bo tak są wychowane, nadejdzie czas, gdy same zdecydują, jak chcą żyć. Już teraz odpowiadają za swoją modlitwę osobistą.
My pytamy nasze dzieci o modlitwę poranną i wieczorną, o czytanie Biblii, ale nie robimy tego „publicznie”, przy rodzeństwie. Przypominamy też o regularnej spowiedzi, ale delikatnie – jeśli nas zdenerwują, nigdy nie mówimy: „Po tym, co zrobiłeś, musisz iść do spowiedzi!”.

Rodzina najważniejsza

 

 

Zdarza nam się spotkać zaangażowanych religijnie rodziców, którzy zamiast kościoła domowego zaczynają tworzyć „dom kościelny”. Ciągle odbywają się w nim religijne spotkania i obcy dla dzieci ludzie zajmują przestrzeń rodzinną. Tacy rodzice często wyjeżdżają na spotkania wspólnotowe, ewangelizacje czy katechezy, a ich dzieci wycierają kurze w salkach parafialnych lub zostają w domu z opiekunkami. Nie jeżdżą na wczasy, tylko na rekolekcje.
 Czasem ten zaangażowany model rodziny się sprawdza, ale z naszych obserwacji wynika, że dzieci często mogą odbierać Kościół jako organizację, która „ukradła” im rodziców i normalne dzieciństwo. Wtedy nieświadomie albo wprost wyrażają niechęć do zaangażowania rodziców i niekiedy odrzucają wiarę.
Parafrazując Łukasza Ewangelistę, można spytać: cóż za korzyść odniesiemy, jeśli pozyskując dla wiary innych ludzi, stracimy dla niej własne dzieci? W naszym przekonaniu nie wolno na ołtarzu ewangelizacji złożyć ofiary z własnej rodziny: ani z małżeństwa, ani z rodzicielstwa. I nie zachęcamy tu do życia na pół gwizdka, w uzależnieniu od materii czy przyjemności. Radykalizm życia Ewangelią w każdym powołaniu jest możliwy i konieczny, ale w każdym stanie będzie się wyrażał inaczej. W rodzinie to też się zmienia – inaczej mogą realizować wezwanie Jezusa ci, którzy jeszcze dzieci nie mają, odmiennie ci, którzy wychowują małe dzieci, inaczej rodzice nastolatków czy już dorosłych dzieci.

Przyjemności zabronione?
 Czasem chrześcijańscy rodzice wyrażają ogromną nieufność wobec wszystkiego, co nie jest związane z życiem kościelnym i duchowym. To wydaje im się w najlepszym przypadku zbędne, w najgorszym niebezpieczne. Przyjemność i rozrywkę traktują podejrzliwie, jak coś czasem wprost pochodzącego od złego ducha, a czasem zagrażającego życiu moralnemu. W takich restrykcyjnych domach nie wolno śmiać się za głośno, tłumione są uczucia postrzegane jako niechrześcijańskie (gniew, uczucia seksualne). Jest tam więcej modlitwy niż rozrywki, więcej powagi niż radości. Panuje atmosfera oblężonej twierdzy, z której trzeba bombardować wrogów Kościoła, słucha się wyłącznie religijnego radia, ogląda się tylko katolicką telewizję i czyta jedynie prawomyślne gazety i książki.
 Ludzie o odmiennych poglądach nie są mile widziani, budzą lęk.
 Dzieci z takich rodzin nie mają wyboru: albo wyrastają na zalęknionych, neurotycznych ludzi, powielających schemat z domu rodzinnego, albo – jeśli są wystarczająco silne
– radykalnie zrywają ze światem „katolickiej sekty intelektualnej”, porzucają wiarę i religię na długie lata lub nawet do końca życia.

Przekazać dzieci innym
 Rodzice są odpowiedzialni za to, by przekazać swoim dzieciom wiarę – i nikt ich nie może zastąpić w tej roli. Gdy jednak dziecko wchodzi w okres dojrzewania, pojawia się naturalna psychologiczna trudność w przejmowaniu wartości, wiary i pouczeń od rodziców, którzy przestają być postrzegani jako nieomylni i zaczynają denerwować dziecko. Drażnią je poglądy rodziców, a ich zakazy niejednokrotnie wydają mu się zbyt ciasne  (czasem słusznie).
 Dziecko próbuje robić coś inaczej i trudno mu jednocześnie przyjmować katechezę od rodziców. Odczuwa potrzebę intymnego spotkania z Jezusem. Jeśli do tej pory nie wstydziło się rodziców, to teraz pomodlenie się w ich pobliżu może powodować dyskomfort.
 Gdy dzieci dorastają, mają potrzebę ukryć się przed rodzicami, a gdy już staną się dorosłe (wyodrębnią się), ta potrzeba nie zniknie, lecz przeformułuje się i znów będzie można razem usiąść w jednej ławce.
 Warto przekazać dorastające dzieci w ręce kogoś innego. Jeżeli do tej  pory były związane z naszym środowiskiem (parafia, wspólnota), można pomyśleć o tym, by zaczęły chodzić na spotkania do grupy lub wspólnoty, która jest nam nieznana, by tam mogły się czuć swobodnie.


 

Rodzice w akcji. Jak przekazywać wartości dzieciom? Na podstawie książki  Moniki i Marcina Gajdów
 Rodzice w akcji. Jak przekazywać dzieciom wartości,  wydanej przez Edycję Świętego Pawła.  

Besia
Besia Gru 19 '16, 13:40

~~Prowadzić dzieci do Jezusa w tabernakulum

Święta Urszula Ledóchowska

 

Do was się zwracam matki chrześcijańskie… Z wami chcę pomówić w prostocie serca o dzieciach waszych i o Tym, który więcej od was dzieci wasze kocha – o Jezusie w Przenajświętszym Sakramencie Ołtarza. (…) Jezus sam najlepiej pokieruje duszami naszych dzieci, On będzie najlepszym ich wychowawcą. (św. Urszula Ledóchowska)

 

 
 

Wszak zgadzamy się wszystkie, że wychowanie dzieci na coraz większe napotyka trudności, że dzieci często są bardzo trudne, mało mają poszanowania dla rodziców i wychowawców i nieraz dużo kłopotu im przysparzają. Szukamy środków, aby temu zaradzić, czytamy dzieła pedagogiczne, bardzo mądre, próbujemy coraz to nowych systemów wychowania, a rezultaty są bardzo małe.

Nie wymienię różnych błędów, których się dziś w wychowaniu dzieci dopuszczamy. Mówić chcę tylko o jednym, o najważniejszym: dzieci trzymamy daleko od źródła wszelkich darów i łask, od Dawcy wszelkiego dobra, od Jezusa w Przenajświętszym Sakramencie Ołtarza. A dlaczego?

Powiedzmy sobie to, co jest bolesną prawdą: brak nam silnej, żywej wiary w obecność Jezusa w tabernakulum, tej wiary, która widzi, choć nie widzi, słyszy, choć nie słyszy, która obcuje z Jezusem, która z Nim rozmawia jak z bardzo bliską nam osobą, która rozumie, że ten tak bardzo bliski, wierny nasz Przyjaciel, mieszkający wśród nas w tabernakulum – to nasz Pan, to Bóg…

Gdybyśmy miały tę silną, żywą wiarę, to byśmy jedno miały pragnienie, jedno dążenie: aby dzieci nasze, które kochamy, zbliżyć do Jezusa, powierzyć te skarby nasze Jezusowi, rozpalić w ich sercach miłość do Jezusa, Przyjaciela dzieci. Bo przecież Jezus sam najlepiej pokieruje duszami naszych dzieci, On będzie najlepszym ich wychowawcą.

A teraz zróbmy sobie rachunek sumienia. Czy dzieci swe dla Jezusa wychowujemy, ich młode serca do Jezusa w tabernakulum zwracamy? Czy ty, matko chrześcijańska, niemowlę twoje zaniosłaś czasem do Jezusa w tabernakulum, by dziecku twemu pobłogosławił? A później, gdy dziecko twe już chodzić i mówić zaczynało, czy przyprowadziłaś je czasem do Jezusa? Czy razem z nim klęczałaś przed tabernakulum, a złożywszy jego rączki, czy kazałaś mu powtarzać króciutkie akty miłości ku dobremu Panu? Nie mów, że dziecko tego jeszcze nie rozumie – w rzeczach Bożych łatwiej nieraz trafić do serca dziecka aniżeli do serca dorosłej osoby. Patrz, Jezus czeka na twoje dziecko. On sam pragnie stać się pokarmem niebiańskim dla tej słabej dzieciny.

Pamiętajmy, że Pan Jezus dziękował Ojcu Niebieskiemu, iż tajemnice nieba odsłonił maluczkim i słabym, a zakrył przed wielkimi i pysznymi. A czy radości pełnego zrozumienia bliskości Boga, wiary dziecięcej i żywej – nie znajdziemy prędzej w serduszkach niewinnych niż w naszych grzechami obciążonych duszach?

Gdybyście miały silną wiarę, to przygotowanie dziecka do I Komunii świętej byłoby czymś tak wielkim, tak świętym, tak bardzo ważnym, że z pewnym lękiem, a niewypowiedzianą radością zabrałybyście się do niego.

Od tego pierwszego spotkania duszy dziecięcej z dobrym Jezusem tyle zależy! A po I Komunii świętej należy dalej pracować nad tym, by dziecko zapragnęło często łączyć się z Jezusem. I tak w ręku Jezusa, pod okiem Jezusa, z Jezusem w sercu dziecko twe wyrośnie na dobrego, cnotliwego chrześcijanina i nie będzie dla ciebie, matko chrześcijańska, powodem łez, trosk i zmartwienia.

Zróbcie sobie dziś u stóp ołtarza mocne postanowienie, zapiszcie w sercu swoim tę rezolucję, że chcecie dzieci wasze prowadzić do Jezusa w tabernakulum, oddać je Jezusowi, aby On sam uczył je świętej bojaźni Bożej, poszanowania rodziców i wychowawców, prawdziwej chrześcijańskiej wstydliwości i skromności, zrozumienia cnoty uczciwości, pracowitości, oszczędności. Przez to zapewnicie im szczęście doczesne i szczęśliwość wieczną – przez Jezusa, z Jezusem, w Jezusie.