W mojej głowie z dnia na dzień rodzą się kolejne pytana w związku z modlitwą, nie tylko NP.
Tym razem zastanawiam się czy uczynienie z modlitwy (np. porannej i wieczornej) pewnego rodzaju obowiązku, który wykonujemy mimo niechęci, zmęczenia, innych zajęć jest słuszny? Czy mija się z celem modlitwy - dobrowolnej modlitwy z Bogiem.
Wiem, że teraz, póki w moim życiu jest spory problem, mam ochotę czy potrzebę raczej modlić się bez przerwy, ale gdy życie się ułoży (w taki lub inny sposób), trwoga się skończy to i potrzeba tak intensywnego kontaktu również ( wiem to, bo dotychczas tak właśnie funkcjonowała moja "wiara.) A ja czuję, że Bogu, jako naszemu przyjacielowi, ojcu i Panu należy się modlitwa czy to dziękczynna czy pochwalna niezależnie od mojego emocjonalnego stanu. Zatem, czy uczynienie z porannego pacierza, wieczornych modlitw czy popołudniowej koronki obowiązku tzn. robię to nawet jeśli jest bardzo zmęczona, nie mam ochoty czy potrzeby rozmawiać z Bogiem (oby ten stan nie nadszedł nigdy!) jest słuszna? Taka forma samodyscypliny. Czy lepiej, jeśli nie mam ochoty - odpuścić i nie robić nic na siłę.
Wiem, że w kościele nie ma obowiązku modlitwy. Chodzi mi o słuszność tworzenia takiej właśnie relacji z Bogiem. Mam nadzieję, że zostanę właściwie zrozumiana :)