Zaczęłam odmawiać NP jakiś tydzień temu. Jak większość osób, wpadłam na nią przypadkiem. W moim życiu działo się od dłuższego czasu bardzo źle... Wpadłam w depresję, nie potrafiłam sobie z nią poradzić, dawno temu odstąpiłam od Boga. Po wyjeździe na rekolekcje w lutym przystąpiłam po raz pierwszy od bardzo dawna do sakramentu spowiedzi, zaczęłam na nowo modlić się i chodzić do kościoła. W tym czasie chłopak, z którym byłam ponad dwa lata, planowaliśmy wspólne życie, ślub, po prostu odszedł. Powiedział, że od dłuższego czasu działo się między nami źle - co było prawdą, głównie z mojej winy - że moje oczekiwania, depresja, często "chore" zagrywki sprawiły, że nie ma już siły i musi zająć się sobą przez jakiś czas. Cierpiałam tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Byłam - i nadal jestem - pewna, że to mężczyzna, z którym spędzę życie. Zawsze mnie wspierał, był kochający, stawiał moje potrzeby ponad swoimi - z perspektywy czasu widzę, że może to wcale nie było dobre... Ale nie o to chodzi. Chłopak powiedział, że potrzebuje przerwy, ale nie rozstał się ze mną definitywnie, mimo to byłam załamana, zdruzgotana, bo ignorował mnie, nie odpowiadał, traktował mnie jak obcą osobę. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Zaczęłam odmawiać NP w intencji uzdrowienia naszej relacji, ocalenia tego związku. Jednocześnie prosiłam Boga, by dał mi jakiś znak, nadzieję na to, że wszystko się ułoży, że moja intencja zostanie wysłuchana. Tego samego dnia napisałam do chłopaka z pytaniem, czy ta przerwa się skończy, czy jest na co czekać. I ku mojemu zdziwieniu on odparł, że "Pewnie tak. Bo dlaczego miałaby się nie skończyć?". Dziękowałam Panu za tę nadzieję, modliłam się już ze spokojem.
Jednak wczoraj, gdy byłam na mszy niedzielnej, podczas której czułam wyjątkową bliskość Boga, brak jakiegokolwiek lęku, spokój - wszystko zaczęło się psuć. Dziś rano obudziłam się znów cała we łzach, nadzieja jakoś mnie opuściła, zaczęłam wątpić w to, czy Bóg i Maryja w ogóle mnie słyszą - bo jeśli słyszą, to dlaczego nic się nie zmienia, dlaczego pozwalają mi tak cierpieć, trwać w takim zawieszeniu? Dodatkowo na jednym z portali społecznościowych wpadłam na jakiś post kolegi mojego chłopaka, w którym była sugestia odnośnie jakiejś dziewczyny. Krótko mówiąc - że mój chłopak się nią interesuje. Post był z 13 kwietnia, dlatego nie mam pojęcia, dlaczego wyświetlił mi się akurat dzisiaj - czy to możliwe, żeby Zły tak działał? Akurat teraz, gdy z taką ufnością oddawałam się Bogu?
Wpadłam w rozpacz, płaczę od kilku godzin, naszły mnie myśli o tym, że Bóg mnie nie słyszy, nie pomaga i pozwala na mój ból. Zaczęłam wątpić w to, czy cokolwiek się zmieni, w sens modlitwy - bo modlę się codziennie o to samo od ponad miesiąca, a nic się nie zmienia. Cierpię, nie potrafię sobie z tym poradzić, każda myśl o tym chłopaku wywołuje ból - bo jak od takiej miłości, jaką mi okazywał, można przejść do takiej obojętności? Ufałam, że Pan mnie wysłucha, ale teraz nie jestem już tego pewna. Mam do niego żal i mam też żal do chłopaka - tak, jak cały czas ze spokojem myślałam, że po prostu on tego potrzebuje, nie złościłam się i z ufnością się za niego modliłam, tak teraz jestem na niego wściekła, mam ochotę zacząć do niego wydzwaniać , wyrzucić mu to, że traktuje mnie okrutnie. Nie miałam wcześniej takich myśli, ufałam Panu, że mnie wysłucha i ufałam chłopakowi, który nigdy przez te dwa lata mnie nie okłamał ani nie zranił. Ufałam, że jeśli powiedział, że raczej wróci i że mnie kocha, to to się stanie i wierzyłam, że jeśli Pan na to pozwolił, jeśli Pan dał mi taką nadzieję, to na pewno nie po to, by później mnie nie wysłuchać, prawda? Przecież Pan nie dałby mi nadziei, gdyby miał ją później brutalnie odebrać... Ale teraz sama już nie wiem, jestem przerażona wątpliwościami, jakie mam w głowie, tą złością i tym, że czuję, że modlitwa nie ma sensu. Czy to Zły? Pomóżcie, jak sobie z tym radzić? Proszę!