DODANE 2014-05-08 00:15
Piotr Legutko
Zanim wybierzemy nowy Parlament Europejski, warto zajrzeć za kulisy jego działania.
WOJCIECH STROZYK /REPORTER/EAST NEWS
Marek Migalski znów wywołał skandal. Tym razem nie wpisami na portalach czy „ustawkami” dla tabloidów, ale książką o patologiach instytucji europejskich i nadużyciach, jakich w nich się dokonuje. W „Parlamencie ANTYeuropejskim” wykorzystał swój politologiczny warsztat i zgrabnie opisał życie codzienne oraz dylematy przeciętnego polskiego eurodeputowanego. Nie jest to lektura budująca, za to wiarygodna. Nic tak bowiem mocno nie świadczy o prawdziwości słów autora jak jego oświadczenia podatkowe, z których wynika, że w ciągu kończącej się kadencji (dane do 2012 roku) spędzonej w PE odłożył już ponad 1,3 mln zł. A to podobno niewiele, skoro na samych dojazdach można przez 5 lat służby publicznej zaoszczędzić 1,5 mln.
Po co? Po diety!
Choć książka nie jest tylko o pieniądzach, to one wzbudzają największe emocje. I trudno się dziwić, skoro na konto eurodeputowanego w ciągu miesiąca wpływa 7,5 tys. euro. Drugie tyle można uzbierać z diet, pod warunkiem, że się często podróżuje. Ale to podstawa. Prawidłowa odpowiedź na pytanie: „po co oni wciąż wracają do Brukseli?” brzmi – zdaniem Migalskiego – „po diety”. W ciągu tygodnia można uzbierać ich pięć po 304 euro każda, większość czasu spędzając w… Polsce. Wystarczy przylecieć do PE w poniedziałek wieczorem, potwierdzić pisemnie swoją obecność, czynność tę powtórzyć we wtorek rano i wsiąść w samolot powrotny. We środę podobnie: wieczorem – kierunek Bruksela, rano w piątek (po podpisaniu listy o 7.00) – Warszawa. Jak łatwo obliczyć, jedyny pełny dzień pracy w PE to czwartek. Co oczywiście nie znaczy, że tylko w ten dzień MEP (Member of European Parliament) pełni swoje obowiązki. Robi to nawet, uczestnicząc w posiedzeniach komisji polskiego Sejmu. A jeśli nie jest mieszkańcem stolicy, to i za tę aktywność kasa w Brukseli płaci stosowną dietę. Do tego trzeba dodać ogromne pieniądze przeznaczone na zatrudnianie asystentów (20 tys. euro miesięcznie) i prowadzenie biur (4,5 tys.). Migalski zdradza, że większość jego koleżanek i kolegów nie jest w stanie wyliczyć, ilu ma asystentów. Nie z powodu roztargnienia. Po prostu powszechną praktyką jest oddanie tych etatów „matce partii”. Tylko formalnie są to asystenci posła, faktycznie ludzie pracujący dla centrali w Warszawie.
System legalnej korupcji
Możliwości dorobienia jest oczywiście więcej i autor skrzętnie je wylicza. Kto chce wszystkie wykorzystać, musi się sporo „napracować” i wiąże się to z licznymi niewygodami. Trzeba na przykład wyszukiwać loty z jak największą liczbą przesiadek. Rekordziści są w stanie w ten sposób w ciągu tygodnia wykonać dwanaście kursów! Jeszcze większe możliwości daje podróżowanie samochodem. Najlepiej wspólnie, w kilku MEP-ów. I bez kierowcy. Warto dodatkowo mieć listę tanich hoteli rozlokowanych po drodze, w których się… nie nocuje (wystarczy rachunek), ale zalicza dietę. Itd., itp… W tym szaleństwie jest metoda. Administracja w Brukseli mogłaby przecież z łatwością ukrócić podobne praktyki, ale wolała stworzyć „system legalnej korupcji” – jak pisze Migalski. W interesie eurobiurokratów jest, by posłowie całą energię skupili na bogaceniu się, a nie wtrącaniu w jakże nudny, czasochłonny i skomplikowany proces podejmowania decyzji. Oczywiście gdy poziom patologii w gromadzeniu diet zaczyna kłuć w oczy i zachodnie telewizje kręcą o tym demaskatorskie dokumenty, Bruksela interweniuje. Ale w ciekawy sposób. Na przykład nie obniża kwot poszczególnych diet, ale ogranicza możliwość korzystania z nich wyłącznie do podróży na odległość poniżej tysiąca kilometrów. Chroni się w ten sposób budżety posłów ze starej Unii, a bije po kieszeni „nowych” oraz biedniejszych, np. Greków.