Witajcie,
Jest to mój pierwszy post tutaj :) Ale do rzeczy.
Nowennę odkryłam jakoś tak na początku kwietnia w zeszłym roku. Po wielu niefajnych przejściach w życiu zaczęło do mnie docierać, że muszę ogarnąć swoje życie modlitewne. Zaczęło się od tego, że po czterech latach rozleciał się mój nie sakramentalny związek. Te cztery lata było prawdziwym piekłem, i myślałam już, że nie będę w stanie wrócić na łono kościoła. Wiedziałam, że sama nie dam rady. I coś mi w środku mówiło, że muszę zacząć się przede wszystkim modlić. Wiedziona serią przeczuć i szukając po omacku zaczęłam przekopywać internet i trafiłam na nowennę pompejańską. Modliłam się przede wszystkim o pracę, ale w sercu miałam sporo intencji niewypowiedzianych - przede wszystkim po latach różnych nieszczęsnych przygód bardzo pragnęłam wrócić do kościoła, i móc znowu przyjmować sakramenty, ale nie mogłam, bo byłam uwikłana w różne rzeczy - np szeroko pojęty okultyzm, i zabrnęłam w tym tak daleko, że wydawało się iż nie ma dla mnie szans na powrót.
Po odmówieniu 4 nowenn jedna po drugiej w różnych intencjach nie związanych z nawróceniem moje życie zaczęło się zmieniać. Po pierwsze pierwszy raz w życiu byłam w stanie dać jakikolwiek opór bagnu okultystycznemu. Potem przyszło uzdrowienie z nałogu masturbacji i pornografii, oraz uwolnienie od kilku drobnych ale dokuczliwych zniewoleń. Z końcem roku, po 8 latach podchodów zdołałam złapać kontakt z księdzem egzorcystą, a na początku roku bieżącego w końcu udało mi się do niego pojechać, odbyć spowiedź generalną i dzisiaj jestem znowu osobą w pełni praktykującą, chociaż oczywiście różowo nie jest - dalej mam pewne problemy natury duchowej, zresztą... Ma je większość osób w mojej rodzinie. Ale powiem wam jedno. Przez te 13 miesięcy nowenny widzę jasno, że Bóg nikogo nie opuszcza, a wszystko - zwłaszcza te bardzo bolesne przejścia - służą naszemu zbudowaniu. Nie była bym w stanie opisać tego co przeszłam w trakcie tych nowenn, sporo tego było. Ale jak patrzę teraz wstecz wyraźnie widać proces naprawczy mnie, który zaczął się rok temu i wciąż postępuje. Dopiero teraz widzę, jak szalenie ważna jest codzienna modlitwa, zwłaszcza ta różańcowa i jak potężną orędowniczką jest Najświętsza Panienka - gdyby nie Ona oraz jej wstawiennictwo poprostu nie dożyła bym obecnej chwili, naprawdę zginęła bym. Tyle razy wszystko - w tym moje życie - w ciągu roku wisiało na włosku, że myślałam sobie "nie, to już koniec, więcej nie zniosę". Zawsze wtedy zwracałam się do Maryi, albo odmawiałam nowennę w konkretnej, problematycznej intencji. I zawsze otrzymywałam pomoc - nie szwadron archaniołów z pieśnią wojenną na ustach, ale dokładnie taką i tyle, że wystarczyło. Za każdym razem. I co ważniejsze - nauczyłam się akceptować fakt, że jeśli nasze modlitwy nie są wysłuchiwane to dzieje się tak dla tego, że Bóg wie czego nam potrzeba, lub jeszcze nie nadszedł czas abyśmy mogli zostać wspomożeni w jakiejś trudnej sytuacji. Tego właśnie nauczyła mnie nowenna pompejańska.