Loading...

Ciekawe artykuły | Forum Nowenny Pompejańskiej

Lokalizacja tematu: Forum » Różności » Propozycje
Besia
Besia Mar 18 '16, 10:19

 

~~
Znak krzyża – broń, z której zbyt rzadko korzystasz

 

Znak krzyża – broń, z której zbyt rzadko korzystasz 


W Wielkim Poście częściej niż zwykle myślimy o krzyżu. Śpiewamy pieśni z nim związane, kroczymy za nim w nabożeństwach drogi krzyżowej, zasłaniamy go tydzień przed niedzielą palmową, wreszcie adorujemy go w Wielki Piątek. Ale krzyż towarzyszy nam zawsze, nie tylko w tym okresie – a znak krzyża jest potężną duchową bronią. Czy o tym pamiętasz?

 


Wydaje się, że nie ma nic bardziej naturalnego dla katolika, niż uczynienie znaku krzyża. Żegnamy się wszak przed i po modlitwie, w czasie Mszy Świętej, niektórzy z nas także przed posiłkiem. Signum crucis – znak krzyża – jest wyjątkowo potężny, stanowi znak przynależności do grona dzieci Bożych, którzy odrzucili niewolę Szatana i obrali sobie krzyż jako drogę do zbawienia. To krzyż zniweczył śmierć i wstrząsnął piekłem, przez co Chrystus odkupił świat. Czyniąc znak krzyża wyznajemy jednocześnie, że to On nas odkupił i że chcemy pozostawać dziećmi Bożymi.

 

Skoro znak krzyża symbolizuje nasze odkupienie, nie może nas dziwić, że panicznie boi się go szatan. Zły nienawidzi krzyża. Jeśli tylko wykonujemy ten znak w sposób pobożny, demony uciekają w popłochu. Nic więc dziwnego, że święty Cyryl Jerozolimski wzywał:

 

Ufnie uczyńmy znak krzyża palcami na czole i na wszystkim chlebie, który spożywamy, na kielichu, który pijemy, przy wejściu i wyjściu, przed snem, kładąc się na spoczynek, przy wstawaniu, chodzeniu i spoczynku! Jest on wielką obroną. Nie muszą za niego płacić ubodzy, trudzić się słabi. Od Boga jest dany jako łaska. Krzyż jest znakiem wierzących, postrachem szatanów. W krzyżu odnosi triumf nad nimi wierny, jeżeli się nim znaczy z ufnością. Na widok krzyża przypominają sobie Ukrzyżowanego. Lękają się Tego, który smokowi starł głowę. Ceń tę pieczęć, a ponieważ jest darmo dana, czcij Dobroczyńcę tym więcej!

 


Być może warto więc przytoczyć jeszcze kilka praktycznych porad, które pozwolą uczynić znak krzyża naszą codziennością? Oto niektóre z nich:
1.Natychmiast po przebudzeniu i tuż przed snem – to praktyka tak stara, jak chrześcijaństwo. Dla naszych rodziców i dziadków powszechna, młodsze pokolenia mają już z tym jednak pewien problem. Warto jednak pamiętać, by rozpoczynać dzień od uczynienia znaku krzyża dziękując za przeżytą noc i jednocześnie prosząc o bezpieczny dzień. To samo tyczy się sytuacji, w której układamy się do snu – zróbmy to, mimo iż jesteśmy już po wieczornej modlitwie!
2.Kiedy mijamy kościół – to także praktyka znana na polskich ziemiach od lat, coraz rzadziej jednak praktykowana. Gdy mijamy katolicką świątynię warto uczynić znak krzyża – bez względu na to, czy przechodzimy obok kościoła, czy przejeżdżamy autobusem czy własnym samochodem. W tym kościele mieszka przecież Chrystus – fizycznie, ukryty w Tabernakulum. Okaż mu cześć, zachęć do tego – nawet milcząco – podróżujących z Tobą.
3.Gdy wymawiasz imiona Trójcy Świętej – w wielu modlitwach przywołujemy Trójcę Świętą. Aby oddać jej honor za każdym razem, wypowiadając formułę „W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego” możemy się przeżegnać.
4.Chcąc zadośćuczynić za grzech lekki – często popełniamy grzechy nierozważnie, zdając sobie z nich sprawę dopiero jakiś czas po tym, gdy doszło do takiego wydarzenia. Uczyńmy wówczas znak krzyża – niech będzie to akt zadośćuczynienia Panu Jezusowi, który za nasze grzechy umarł przecież na krzyżu.
5.Przed wejściem do domu lub pokoju – takie zachowanie proponował słynny katolicki pisarz, G. K. Chesterton. Ludzie, którzy go znali, twierdzą że żegnał się przed wejściem do każdego pomieszczenia. Wielu ludzi do dziś ma przy wejściu do domu naczynie z wodą święconą, z pomocą której wykonuje znak krzyża.
6.Błogosławiąc dzieci – błogosławieństwo rodziców ma swoją moc. Chciejmy korzystać z niej każdego dnia, nie tylko wtedy, gdy syn czy córka proszą o błogosławieństwo przed ślubem, Znak krzyża możesz uczynić na czole swojego dziecka codziennie, gdy wychodzić do pracy, gdy ono wychodzi do szkoły, na zajęcia pozalekcyjne, a przede wszystkim - gdy idzie spać.
7.Gdy się boisz – wielu ludzi wykonuje znak krzyża, gdy coś ich przerazi. Chodzi nie tylko o sytuację, w których przestraszyliśmy się, gdyż wydawało nam się, iż widzimy coś strasznego. Chodzi także o momenty, w których otrzymujemy na przykład złe wiadomości. To doskonały moment by prosić Boga o pomoc, przezwyciężenie strachu i dodanie odwagi.
8.Gdy siadasz do posiłku – oglądając amerykańskie filmy dostrzegamy często, iż naród ten bardzo przywiązany jest do modlitwy przed posiłkiem. Jako, że większość amerykańskich chrześcijan to protestanci, większość z nich modli się podając sobie nawzajem ręce i wypowiadając słowa modlitwy. Polski, katolicki zwyczaj jest inny – nasze ręce wykorzystujmy do uczynienia znaku krzyża, nawet jeśli przy stole nie znalazł się nikt, kto chciałby pomodlić się przed posiłkiem na głos.

 

Na koniec jeszcze jeden, budujący cytat ze św. Cyryla:

 

Chwyć za broń dla krzyża przeciw wrogom! Postaw wiarę w krzyż jako znak zwycięstwa przeciw buntownikom! Gdy masz dyskutować z niewierzącymi o krzyżu Chrystusa, uczyń wpierw ręką znak krzyża Chrystusowego, a przeciwnik zamilknie. Nie wstydź się wyznać krzyża! Aniołowie nim się chlubią: „Wiemy, kogo szukacie, Jezusa ukrzyżowanego” (Mt 25, 8) – mówili. Nie mogłeś, aniele, powiedzieć: „Wiem, kogo szukacie”. „Mego Pana”. „Ale wiem – mówi z naciskiem – ukrzyżowanego”. Koroną jest krzyż, nie hańbą.

Edytowany przez Besia Mar 18 '16, 10:20
Besia
Besia Mar 20 '16, 16:19

~~Święty Józef jako przykład twórczego cierpienia mężczyzny

ks. Adam Rybicki

 

Coraz więcej mężczyzn nie zna swojego ojca, nie potrafi podjąć odpowiedzialnych, odważnych wyborów, nie potrafi stawać i trwać przed Bogiem. Ojciec ich tego nie nauczył i nie dał im przykładu. Cierpienie to staje się tak wielkie, że gdzieś podświadomie nie szanują, czy wręcz odrzucają swoje własne życie.

Reklama 

Na tym tle interesująco jawi się nam postać św. Józefa. Bóg wprowadził go na drogi cierpienia, którego on na pewno sobie nie wymarzył ani nie wybrał. Być może cierpienie św. Józefa jako mężczyzny może dzisiaj stać się podtrzymaniem dla cierpiących mężczyzn idących drogą wiary.

 
 

Współczesny mężczyzna cierpi z powodu braku inicjacji, a prawdziwa inicjacja to inicjacja duchowa. Skoro nie ma możliwości prawdziwej, duchowej, męskiej inicjacji, współczesnemu młodemu mężczyźnie pozostaje tylko albo zabijać siebie (np. przez używki), albo zabijać innych (np. przez grupy przestępcze). Wiele wydarzeń, w których Józef brał udział, były to próby, w których on bardzo cierpiał. Zmagał się z tym, co go całkowicie przerastało. Miał wiele pragnień, które pozostały otwarte i puste. Był biedny materialnie, chociaż ciężko fizycznie pracował. A w tym wszystkim wyznaczono mu miejsce na uboczu, tak jak każdemu dojrzałemu mężczyźnie, który już spełnił swoje zadanie. Może właśnie te wszystkie braki, rozterki i zmagania wykuły tak piękną postać i przygotowały św. Józefa do roli opiekuna Kościoła? Czy nie otrzymujemy w św. Józefie przykładu twórczego przeżywania cierpienia przez mężczyznę?

Fakt, że został nazwany „sprawiedliwym”, wskazuje na to, że otrzymał dla swojej wiary solidny duchowy fundament. Jednak to, co stało się w jego życiu wraz z przyjściem Jezusa na świat, było całkowicie nieprzewidywalne i nieopisane w Pismach, które znał. Nikt nie mógł mu wcześniej powiedzieć, jak należy się zachować wobec wyzwań, które rzuciło mu życie. Od samego początku, a więc od cudownego poczęcia Jezusa, Józef mógł mieć wątpliwości i rozterki związane z przyjściem Boga na świat. Jak mógł nie chcieć rozumieć tego, co się stało z Maryją? Jak mógł nie chcieć pojąć wygnania z ojczystej ziemi do Egiptu? Józef, mimo wszystkich trudności i niejasności tego, co się dzieje, szedł naprzód. Być może jest on dany jako opiekun współczesnym mężczyznom, którym życiowe i duchowe wyzwania rozsadziły tradycyjne, „grzeczne” schematy wyniesione z domu i katechezy. Józef również musiał stawić czoło Bogu, który jest INNY i powołuje do szaleńczego zaufania.

 

Besia
Besia Mar 20 '16, 22:08

~~Jak przeżywać Wielki Tydzień

 

 

 

 

 

 

Magdalena Lewandowska

 

 

 

 

Przed nami wyjątkowy czas - Wielki Tydzień. Głębokie przeżycie i zrozumienie Wielkiego Tygodnia pozwala odkryć sens życia, odzyskać nadzieję i wiarę. Same Święta Wielkanocne, bez prawdziwego przeżycia poprzedzających je dni, nie staną się dla nas czasem przejścia ze śmierci do życia, nie zrozumiemy wielkiej Miłości Boga do każdego z nas. Wiele rodzin polskich przeżywa Święta Wielkanocne, zubożając ich treść. W Wielkim Tygodniu robi się porządki i zakupy - jest to jeden z koszmarniejszych i najbardziej zaganianych tygodni w roku, często brak czasu i sił nawet na pójście do kościoła w Wielki Czwartek i w Wielki Piątek. Nie pozwólmy, by tak stało się w naszych rodzinach.

Niedziela Palmowa

Wielki Tydzień otwiera Niedziela Palmowa. Nazwa tego dnia pochodzi od wprowadzonego w XI w. zwyczaju święcenia palm - liturgia bowiem wspomina uroczysty wjazd Jezusa do Jerozolimy, bezpośrednio poprzedzający Jego Mękę i Śmierć na Krzyżu. Witające go tłumy rzucały na drogę płaszcze oraz gałązki, wołając: „Hosanna Synowi Dawidowemu”.
Palmy w Polsce zastępują często gałązki wierzbowe z baziami. Po ich poświęceniu zatyka się je za krzyże i obrazy, by strzegły domu od nieszczęść i zapewniały błogosławieństwo Boże. Jak wspomina pani Krystyna Kolbuszowska z Trzebnicy, tradycje Niedziel Palmowej są bardzo bogate: - Pamiętam, jak uroczyście przeżywano Niedzielę Palmową na Kresach. Tato, po porannej Mszy św. i po poświęceniu przygotowanych przez nas palm, szedł na pola i wtykał gałązki w ziemię, by Pan Bóg strzegł zasiewów i plonów przed gradem, suszą i nadmiernym deszczem. Mama zatykała je też za wszystkie święte obrazy w domu, by zapewniały błogosławieństwo Boże. Potem był uroczysty obiad i wspólne czytanie Pisma Świętego. Rodzice tłumaczyli mnie i mojemu rodzeństwu, że zaczął się najważniejszy tydzień w roku, że przed nami wielkie święta. Wielka szkoda, że dziś te tradycje zanikają, chociaż wiem, że na Dolnym Śląsku są jeszcze rodziny, szczególnie te z kresowymi korzeniami, które starają się je kultywować.

Wielki Poniedziałek

Poniedziałek, wtorek i środa Wielkiego Tygodnia są dniami szczególnie poświęconymi sakramentowi pojednania - nie wyróżniają się niczym, jeśli chodzi o liturgię. Warto więc, jeżeli ktoś nie zrobił tego do tej pory, udać się wtedy do konfesjonału, by oczyścić serce. - Nie zostawiajmy spowiedzi na ostatnią chwilę - przekonuje ks. inf. Adam Drwięga, proboszcz wrocławskiej katedry. - Jak najwcześniej skorzystajmy z sakramentu pokuty w naszych parafiach. Kiedy wierni spowiadają się w czasie Triduum Paschalnego, nie mają szans na głębokie przeżycie tych wyjątkowych liturgii. Stoją w długich kolejkach, nie skupiają się na celebracji, nie wchodzą w ten szczególny czas. A naprawdę inaczej się przeżywa Święta, kiedy Chrystus Zmartwychwstały jest w nas.

Wielki Wtorek

Dla niektórych Wielki Wtorek niczym nie różni się od pozostałych dni w roku, ale są osoby, takie jak psycholog Elżbieta Łozińska, dla których to czas wyjątkowy: - Jak sama nazwa wskazuje Wielki Tydzień obejmuje siedem dni, nie tylko Triduum Paschalne. Dlatego u nas Święta rozpoczynają się od początku tygodnia. Skupiamy się na modlitwie, na rozmowach, dobrej lekturze. To dla czas przygotowania, nie tylko domu, stołu, potraw, ale przede wszystkim czas przygotowania naszych serc na przyjście Chrystusa. Staramy się wyciszać, nie słuchać radia czy innych mediów, dzieciom opowiadamy o Triduum Paschalnym, o Wielkanocy. Przygotowujemy dla nich specjalną lekturę - w tym roku będzie nam w Wielkim Tygodniu towarzyszyć książka „Na koniec świata”, opowiadająca prawdziwą historię Antka, który miał zaledwie sześć lat, kiedy zmarł na chorobę nowotworową. Antek odszedł w trakcie Oktawy Wielkanocnej. Towarzyszył Jezusowi w Jego cierpieniu i śmieci, wziął udział również w Jego Zmartwychwstaniu.

Wielka Środa

Warto tak rozłożyć swoje obowiązki, by w Wielką Środę nie zajmować się już porządkami i nie biegać po sklepach, ale przygotowywać się do głębokiego wejścia w Triduum Paschalne. Dla Barbary Nonckiewicz, mamy siódemki dzieci, Wielka Środa to czas skupienia i wyciszenia: - Zawsze tak rozplanowywałam obowiązki, by na Wielką Środę zostały już tylko niezbędne rzeczy do zrobienia. W ten dzień całą rodziną staramy się pościć i wyciszać przed wielką tajemnicą Triduum Paschalnego. To dobry czas, by wytłumaczyć dzieciom znaczenie następnych dni, by przygotować je do udziału w obchodach świątecznych. Wielka Środa to taki ostatni dzwonek wzywający do skupienia się na tym, co naprawdę ważne.

Wielki Czwartek

Zupełnie inaczej przeżywa się Poranek Wielkanocny, gdy poprzedziło go uczestnictwo w liturgii Triduum Paschalnego. To dla chrześcijanina najważniejsze dni w roku. W Wielki Czwartek obchodzimy święto kapłanów, ponieważ w tym dniu w czasie Ostatniej Wieczerzy został ustanowiony sakrament kapłaństwa oraz sakrament Eucharystii. Warto te wszystkie ważne rzeczy wyjaśniać naszym dzieciom: - Przed pójściem na wieczorną Mszę św. rozmawiamy z naszym pięcioletnim synkiem Jasiem i opowiadamy, że ksiądz będzie ubrany na biało, ponieważ jest to dzień ustanowienia Najświętszego Sakramentu oraz sakramentu kapłaństwa - mówi Katarzyna Stasiak z Oleśnicy. - Razem z mężem staramy się mu wyjaśnić, co stało się w Wieczerniku w czasie Ostatniej Wieczerzy i że to na tę pamiątkę odprawia się dziś w kościele Mszę św. Zostajemy również przez chwilę przy ołtarzu adoracji, by Jasiu mógł z bliska zobaczyć Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie. To dla nas i dla naszego synka wieczór w kościele pełen wrażeń i głębokich przeżyć.

Wielki Piątek

Dzień Męki i Śmierci Chrystusa. Niech w tym dniu będzie w naszym domu cisza pozwalająca przeżyć Misterium Męki i Śmierci Jezusa. O godzinie 15.00, godzinie śmierci Pana Jezusa, uklęknijmy z rodziną, by się wspólnie pomodlić - może to właśnie będzie najodpowiedniejszy moment, aby przedłożyć Bogu największą prośbę rodziny. Postarajmy się w domu w centralnym miejscu wyeksponować krzyż na białym obrusie. Warto tego dnia wyłączyć radioodbiorniki, telewizory czy komputery. Obowiązuje post ścisły, a więc nie tylko jakościowy, ale i ilościowy. Jeżeli jest to możliwe, weźmy tego dnia udział w parafialnej Drodze Krzyżowej. Wieczorem gromadzimy się na liturgii wielkopiątkowej - jest ona długa, ale bardzo bogata i piękna: Liturgia Słowa poprzedzona procesją i leżeniem krzyżem przez kapłanów przed obnażonym ołtarzem, uroczysta adoracja krzyża, komunia i procesjonalnie przeniesienie Najświętszego Sakramentu do Grobu Pańskiego. Pamiętajmy, by udać się na adorację Grobu Pańskiego. To wielkopostne pielgrzymowanie ma swoje korzenie w Jerozolimie, gdzie gromadzono się w miejscach Męki Chrystusa, aby Mu duchowo towarzyszyć od Wieczernika i Góry Oliwnej, aż do miejsca jego Grobu. W Polsce ten zwyczaj jest pielęgnowany od XIV w.

Wielka Sobota

Jest dniem spoczynku Pana Jezusa w Grobie. To nie dzień żałoby, ale powinien być wypełniony zadumą nad cudem Zmartwychwstania. To właśnie dzisiaj jest tak ukochane przez wszystkie dzieci święcenie pokarmów. Niestety dzieci, które są przyprowadzane do kościoła tylko raz w roku, właśnie z koszyczkiem „do pokropienia”, pytają, dlaczego Jezus leży w grobie i niewiele rozumieją z odpowiedzi. - Poranek Wielkiej Soboty to dla naszych dzieci czas szczególny - opowiada pani Barbara. - Od rana zajmują kuchnię, malują pisanki, przygotowują koszyczek. Potem wielkie mycie, ubieranie i można z dumą iść na święconkę do kościoła. Wtedy też nawiedzamy Jezusa w grobie, z nadzieją w sercu czekając na jutrzejsze Zmartwychwstanie.
Po zapadnięciu zmroku rozpoczynają się obchody Wigilii Paschalnej - jest to najbardziej uroczysty wieczór w roku liturgicznym. Wigilia Paschalna nie jest częścią Wielkiej Soboty, jej radosna liturgia należy już do obchodów Dnia Zmartwychwstania. Obchód Wigilii Paschalnej składa się z czterech części: Liturgii Światła, Liturgii Słowa, Liturgii Chrzcielnej i Liturgii Eucharystycznej. W czasie Liturgii Światła kapłan przed kościołem poświęca ogień, odpala paschał, wnosi uroczyście światło do ciemnego kościoła i śpiewa Orędzie Paschalne. W drugiej części są czytane fragmenty Pisma Świętego, w których rozważamy, co Bóg uczynił dla nas od początku świata. Podczas Liturgii Chrzcielnej ksiądz dokonuje poświęcenia wody, a wierni odnawiają przyrzeczenia chrzcielne. Odnowieni biorą udział w Mszy Paschalnej, w czasie której zabrzmią wszystkie dzwony i dzwonki.
Wielki Czwartek, Wielki Piątek i Wielka Sobota z Niedzielą Paschalną są dniami szczególnie bogatymi w obchody liturgiczne. Warto w pełni z tego bogactwa skorzystać. Jest to wspaniały dar Kościoła, który może ubogacić naszą rodzinę i zbliży nas do Chrystusa. Dzięki głębokiemu przeżyciu Wielkiego Tygodnia, zanurzeniu się w tajemnicę Bożej Miłości, mamy szansę rzeczywiście odnowić nasze życie, odnowić naszą wiarę i nawrócić się do Boga.

Edytowany przez Besia Mar 20 '16, 22:21
Besia
Besia Mar 30 '16, 10:37

~~Największy cud Chrystusa

Błogosławiony Bronisław Markiewicz

Najświętszy Sakrament Chrystus ustanowił z wielkiej miłości, jaką ku nam pała. Pragnie niewymownie, abyśmy z tego daru korzystali. W Najświętszym Sakramencie daje się nam całkowicie na pokarm. (…) Już większego skarbu ponad Ciało Pańskie dusza ani przyjąć, ani nawet zapragnąć nie może


Nie dosyć było Sercu Jezusowemu, iż poświęcił za nas życie. On pobudzony nadmiarem miłości, dał nam dar największy, przewyższający wszystkie dary, jakich kiedykolwiek nam udzielił, darując nam na pokarm samego siebie. W tym Sakramencie Zbawiciel czyni ostatni wysiłek swojej miłości. Jak to określa święty Sobór Trydencki: „W Eucharystii wylał Pan Jezus na ludzi wszystkie skarby swojej miłości”. W tym Sakramencie oddaje nam Pan Jezus wszystko, cokolwiek posiada, nic sobie nie zostawiając. Daje nam wszystko, co ma, i oddaje się nam cały.

 
 

Trzeba było koniecznie dla naszego zbawienia, aby zgodnie z wyrokiem Bożym, Zbawiciel umarł i ofiarą swojej śmierci zadośćuczynił Boskiej sprawiedliwości za nasze grzechy. Lecz nie było koniecznej potrzeby, aby Pan Jezus poniósłszy śmierć, jeszcze stał się dla nas pokarmem. Ale tak chciała miłość. Nie dla czego innego ustanowił Najświętszy Sakrament, jak tylko po to, aby był On znakiem Jego niezrównanej miłości; aby nas nauczyć, że miłość, jaką pała ku nam, jest nieskończona. Właśnie o tym pisze św. Jan Ewangelista: „Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował” (J 13, 1). To znaczy, Jezus wiedząc, że już przyszedł czas, aby odszedł z tej ziemi, chciał zostawić nam największy znak swojej miłości. Tym znakiem był dar Najświętszego Sakramentu. To właśnie oznaczają słowa: „do końca ich umiłował”, tj. umiłował ich miłością najwyższą, najszczytniejszą.

Zaznaczyć należy, że czasem, w którym Pan Jezus chciał nam ten dar zostawić, był czas Jego śmierci. Kiedy ludzie szykowali na niego bicze, ciernie i krzyż, aby Go zabić, wtedy ukochany Zbawiciel postanowił zostawić nam ostatni dowód swojej miłości. Dlaczego w godzinie śmierci, a nie wcześniej ustanowił ten Sakrament? Ponieważ znaki miłości, które czynią przyjaciele w chwili śmierci, łatwiej się pamięta i zachowuje z miłością. Pan Jezus już przedtem na wiele sposobów nam się ofiarowywał. Stał się naszym towarzyszem, mistrzem, ojcem, światłością, wzorem i ofiarą. Pozostał zatem ostatni stopień miłości, aby nam się oddać na pokarm w celu zupełnego połączenia się z nami, na wzór owego połączenia, jakie zachodzi między pokarmem a osobą, która go przyjmuje.

Właśnie to sprawił, dając się nam w Najświętszym Sakramencie. Nie dosyć Mu było połączyć się tylko z naszą naturą ludzką. On chciał jeszcze za pomocą tego Sakramentu połączyć się z każdym z nas w sposób jak najściślejszy. W żadnym swoim czynie nie okazał się Zbawiciel tak czuły i miłosierny, jak właśnie w Najświętszym Sakramencie, w którym wyniszczony staje się pokarmem, aby przeniknąć nasze dusze i połączyć się serdecznie ze swoimi wiernymi. Z tym Panem, na którego nie śmią patrzeć święci aniołowie, łączą się grzeszni ludzie, tworząc z Nim jedno ciało. Któryż to pasterz karmi swoje owieczki własną krwią? A Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie żywi nas własną krwią i łączy się z nami. Dlaczego daje siebie na pokarm? – Ponieważ nas gorąco miłuje. Przeto dzięki szczególnym więzom chce z nami stanowić jedno.

Tym sposobem uczynił cud największy. „Zapewnił pamięć swym cudom… dał pokarm tym, którzy się Go boją” (Ps 111, 4-5) – folgując swojemu pragnieniu, aby być razem z nami i zjednoczyć w jedno nasze serce ze swoim Sercem. O przedziwna miłości Zbawiciela, która chciałaś swoje Ciało tak spoić nierozerwalnie z ciałem naszym, abyśmy tworzyli jedno ciało i jedną duszę. Słusznie zatem św. Tomasz, Doktor Anielski, nazywa Najświętszy Sakrament Sakramentem Miłości, rękojmią, dowodem i upominkiem miłości.

O przedziwna miłości Jezusowa, tyś godna miłości nieskończonej! Kiedyż, Jezu, będę Cię miłować tak, jak Tyś mnie umiłował? Twoim największym pragnieniem jest, abym Cię miłował. Tymczasem ośmielam się odwrócić od Ciebie, Dobra nieskończonego, a zwrócić się ku marnym i nędznym dobrom ziemskim! Oświeć mnie, Panie, abym lepiej poznał wielkość Twojej Dobroci, w Tobie się rozmiłował i odtąd pełnił przede wszystkim Twoją wolę. Matko Chrystusowa i Matko moja, wyproś mi, ażebym cały zapłonął świętą Jego miłością!

 


 

Na podstawie książki: Błogosławiony Bronisław Markiewicz, Jak stać się na wieki szczęśliwym, Edycja Świętego Pawła, 2005.

 

Besia
Besia Mar 30 '16, 22:27

~~Św. Tomasz z Akwinu

Jednorodzony Syn Boży, chcąc nam dać udział w swoim bóstwie, przyjął naszą naturę, aby stawszy się człowiekiem, ludzi uczynić bogami.

Co więcej, wszystko, co od nas przyjął, w całości przeznaczył dla naszego zbawienia. Ciało swe ofiarował Bogu Ojcu jako przebłaganie za nas. Krew swoją wylał dla naszego odkupienia i obmycia, abyśmy wykupieni z nieszczęsnej niewoli, dostąpili oczyszczenia ze wszystkich grzechów.

Aby zaś na zawsze trwała wśród nas pamięć o tak wielkim dobrodziejstwie, pod postacią chleba i wina pozostawił swoim wiernym Ciało swe na pokarm i Krew za napój.

O zadziwiająca i wspaniała Uczto, zbawienna i pełna wszelkiej słodyczy! Cóż może być nad nią wspanialszego? Już nie mięso kozłów i cielców, jak w Starym Testamencie, ale sam Chrystus, prawdziwy Bóg, podawany jest tutaj do spożywania.
Żaden inny sakrament nie jest bardziej zbawienny; on usuwa grzechy, pomnaża cnoty, duszę nasyca obfitością duchowych darów.
W Kościele Eucharystia składana jest tak za żywych, jak i umarłych, aby pomagała wszystkim, bo dla dobra wszystkich została ustanowiona.

W końcu nikt nie potrafi wypowiedzieć słodyczy tego sakramentu. Przezeń kosztuje się radości duchowej u samego źródła; przezeń czci się pamiątkę niezrównanej miłości, okazanej podczas męki przez Chrystusa.

Aby przeto ogrom tej miłości jak najdoskonalej wyrył się w sercach wiernych, po odprawieniu Ostatniej Wieczerzy wraz ze swymi uczniami, kiedy to zamierzał przejść z tego świata do Ojca, Chrystus ustanowił ten sakrament jako wieczną pamiątkę swej męki, jako wypełnienie dawnych zapowiedzi, jako największe swoje dzieło i pozostawił jako szczególną pociechę dla tych, którzy smucą się z powodu Jego odejścia.


(Opusculum 57, in festo Corporis Christi, lect. 1-4)

Besia
Besia Mar 30 '16, 22:38

~~~~Przez 50 lat tylko Eucharystia... Oto jest Chleb Życia!
Przez 50 lat nic nie jadła i nic nie piła

 

     Chociaż Marta Robin zmarła już dziewiętnaście lat temu, to jednak we Francji "pełno jej" wszędzie: w ruchach chrześcijańskiej odnowy, w nowopowstałych wspólnotach zakonnych, w książkach, artykułach.. . A to płynie z faktu, że przez jej dom przewinęło się ponad sto tysięcy ludzi, a dla każdej z osób spotkanie z Martą stało się źródłem nowej mocy, nowego spojrzenia na życie, a niejednokrotnie początkiem prawdziwego nawrócenia.
     W opublikowanych świadectwach ludzi na temat tych spotkań nieustannie przewija się jeden wątek: każdy przeżył swego rodzaju szok czy wewnętrzne poruszenie (mniejsza o słowo) z powodu uderzającego "paradoksu". Otóż każdy, kto pochylał się nad łóżkiem Marty, mniej lub bardziej uzmysławiał sobie rozmiar jej cierpienia. Powszechnie było wiadomo, że prócz cierpienia, związanego z całkowitym paraliżem, Marta uczestniczyła w męce Jezusa. Od czwartku do niedzieli była "nieobecna" dla otoczenia, przeżywając mistycznie, lecz realnie, krwawo, poszczególne etapy Męki. W ciągu pozostałych dni tygodnia na jej czole pozostawały nieraz ślady zaschniętej krwi. W jej drobnym ciele koncentrował się bezmiar cierpienia, wobec którego stawało się jak przed głębokim misterium.


     Od księdza Fineta, ojca duchownego Marty, dowiadujemy się o kilku epizodach z jej młodości. W wieku dorastania ciężko chorowała i myślała, że wkrótce umrze. Przeżyła jednak, lecz nie mogła chodzić. Siedziała w swoim fotelu i wyszywała. W czasie kolejnego ataku choroby, gdy przekonana już była o bliskiej śmierci, ujrzała św. Tereskę od Dzieciątka Jezus. Dowiedziała się, że posiada wybór: albo pójść do nieba natychmiast, albo przyjąć misję wynagradzania za grzechy, cierpiąc w jedności z Chrystusem w intencji odrodzenia Kościoła i życia chrześcijańskiego we Francji. Od 1928 r. Marta zaczyna w ogóle nie spać, nie jeść i nie pić. W uroczystość Ofiarowania Pańskiego 1932 r. traci czucie w rękach i nogach. Od tej pory, aż do śmierci, leży na nogach, zgiętych w kolanach. Cóż działo się w ciągu tysięcy nieprzespanych nocy? Spełniało się jej pragnienie, jakie wyraziła w swym akcie całkowitego zawierzenia woli Bożej: "Najdroższy mój Zbawicielu! Przyjmij moją ofiarę całopalną, jaką nieustannie składani Ci w ciszy. Zechciej przemienić ją w dobra duchowe dla tylu milionów serc, które Ciebie nie kochają; przyjmij ją dla nawrócenia grzeszników, powrotu błądzących i niewiernych, i dla uświęcenia Twych najdroższych kapłanów..." Podczas, gdy inni spoglądają na nią niekiedy z politowaniem, sama Marta doświadcza niepojętego dla świata szczęścia, płynącego z zacieśniania swych więzów z Bogiem. Jakże czymś wspaniałym jest wiara: wierzyć wtedy, gdy się nie widzi, wiedząc tylko to, że "Bóg powiedział"; wiedza bez widzenia zapala w duszy światło, którego promienie pozwalają nam odkryć wielki świat, jaki nosimy w sobie, a którego istnienia nawet nie przeczuwaliśmy.Lecz - właśnie "paradoksalnie" dla logiki tego świata - z głębi tego cierpienia wydobywały się nie rozgoryczenie i bunt, lecz przedziwny pokój i pogoda. Spotkanie z Martą, trwające przeciętnie kilka minut, szybko i niepostrzeżenie przechodziło w duchowe porozumienie. Potrafiła w ciągu chwili "pojąć" cały ciężar życia, z jakim się do niej przychodziło, wziąć go niejako na siebie i przepoić światłem swej niezwykłej ufności. Z pośród wielu świadectw na ten temat przytoczmy jedno, którego autorem jest obecny redaktor naczelny chrześcijańskiego tygodnika L'Homme Nouveau (Nowy Człowiek):"Wiadomo, że Marta była sparaliżowana od 1928 r. i niewidoma od 1939, ja stykałem się z nią w latach 1946-1981, to znaczy przez okres trzydziestu pięciu lat. Nigdy nie liczyłem, ale sądzę, Że w latach 1954-68 odwiedziłem ją przynajmniej ze sto razy. W ciągu tego okresu patrzyłem na głowę Marty, położoną zawsze na tym samym miejscu, na boku. Spoglądałem na jej kołdrę, która z grubsza rysowała sylwetkę jej ciała. Było oczywiste to, że jej nogi nie były wyciągnięte, lecz zgięte w kolanach (leżała na nich). Sparaliżowana, leżała całkowicie nieruchomo. Niewidoma, przebywała stale w półmroku, ponieważ najmniejszy promień światła zadawał jej ból nie do zniesienia (...). Tym, co w moim przekonaniu stanowi o największym świadectwie jej życia, to jej pokój, radość i niewzruszona ufność. Zastanawiałem się nieraz, jak ja zachowałbym się w podobnej sytuacji (...). Cierpiała, lecz w sercach wszystkich tych, którzy opuszczali jej pokój, zamieszkiwała nowa radość, której dotąd nie zaznali. Ileż to razy sam wchodziłem do niej, pełen problemów, a niekiedy i ciężkich zmartwień. Ona brała to wszystko na siebie, porozmawiała i - nie wiadomo jak - przywracała ufność i wewnętrzną radość. Moc zmartwychwstawania, która wypływa z wysokości Krzyża, tworzyła nieustanny rytm wszystkich spotkań i rozmów z Martą".


     Ceniony filozof i pisarz - Jean Guitton, który napisał także książkę o Marcie, zapytał ją kiedyś wprost na temat tego niezwykłego zjawiska. «Tak, to jest cały mój pokarm - odpowiada Marta - Zwilżają mi usta, ale niczego nie mogę przełknąć. Hostia wnika we mnie, lecz ja sama nie wiem, jak. Eucharystia nie jest zwykłym pokarmem. Za każdym razem, nowe życie we mnie się wlewa. Jezus jest w całym moim ciele, jakbym zmartwychwstawała. Komunia jest czymś więcej, niż zjednoczeniem: jest stopieniem się w jedno». W czasie jeszcze innego spotkania, jakby lekko zniecierpliwiona, Marta wyznaje: Mam ochotę wołać do tych, którzy ciągle mnie pytają, czy naprawdę nie jem! - że jajem więcej niż oni, ponieważ karmię się eucharystycznym Ciałem i Krwią Jezusa. Chciałabym im powiedzieć, że to oni sami powstrzymują w sobie efekty tego pokarmu..."     Marta nie mogła przełknąć nawet kropli wody, a jednak przyjmowała Komunię św. Był to jej jedyny pokarm przez ponad pół wieku. Jakiekolwiek oszukaństwo w tym względzie zostało wykluczone przez wielu lekarzy, którzy z wielką skrupulatnością czuwali nad nią i badali jej zachowanie. Najczęściej przyjmowała komunię św. z rąk księdza Fineta, lecz przytoczmy najpierw świadectwo ks. Marzioux, który odwiedził Martę w lutym 1939 r.: "Przede wszystkim uderzyła mnie jej niezwykła pokora. Na moje liczne pytania odpowiadała zawsze z tą samą precyzją... W którymś momencie rozmowy - wspomina kapłan - Marta powiedziała z ożywieniem: "Jezus już przyszedł". Ja sam natomiast nie słyszałem nawet szczekania psa, zapowiadającego przybycie wieczornego gościa. Po chwili, ks. Finet wszedł do pokoju, niosąc komunię św. Jeszcze przed tym spotkaniem, ks. Finet uprzedził mnie, mówiąc: "Marta nie może przyjmować żadnego pokarmu. Proszę jedynie przybliżyć Hostię do jej warg. Hostia sama zostanie wchłonięta". I tak się stało: ku memu zdziwieniu, hostia wymknęła się z mych palców w momencie, gdy przybliżałem ją do ust Marty". Dodajmy bardziej szczegółowy opis ks. Fineta: Marta przyjmowała Komunię św. w sposób zdumiewający... Podaną jej hostię przyjmowała bez połykania, do którego była absolutnie niezdolna. Wszyscy ci, którzy podawali jej komunię, mieli wrażenie, jakoby hostia wyrywała się im z palców. Mnie samemu kilkakrotnie przydarzyło się, że nawet z odległości ok. 20 cm hostia sama trafiała wprost do jej ust. Historia ta wydawała się co najmniej śmieszna pewnemu księdzu z Wietnamu, zanim nie odprawił mszy św. w pokoju Marty. W czasie udzielania jej komunii miał się na baczności, trzymając pewnym chwytem małą hostię. Lecz i tak wymknęła mu się z palców, przemierzając sama kilkucentymetrową odległość.

 

Św. Tomasz: Eucharystia, największe dzieło Chrystusa Św. Tomasz: Eucharystia, największe dzieło Chrystusa
 

 
Ecoeconomy blog
 
     Co myśleć na temat wymykających się z rąk kapłana hostii, spożywanych przez Martę bez połykania? Wbrew pozorom dziwaczności, zjawisko to potrafi wiele powiedzieć na temat wzajemnej relacji Marty i Chrystusa. Weźmy pod uwagę fakt, że Jezus pozostał w Eucharystii ze swego nieskończonego pragnienia zjednoczenia się z człowiekiem w miłości. Dla każdego, kto rozpoznaje w hostii żywą obecność Boga, przychodzącego jedynie z miłości - moment, poprzedzający przyjęcie Komunii św. jest momentem gorącej tęsknoty. Otóż, jest to tęsknota dwóch osób i dwóch serc: Serca Bożego i serca ludzkiego, które nawzajem ku sobie się wyrywają. Hostia, wyrywająca się z rąk kapłana, to przecież sam Chrystus, dążący w pośpiechu na spotkanie ze stworzeniem, które umiłowało Go ponad wszystko i oczekuje na Niego z wielką tęsknotą. Radość człowieka z przyjmowania Komunii św. wypływa stąd, że jest to najpierw radość samego Boga. Dusza wie o tym, że Bóg niezmiernie się raduje, mogąc w niej zamieszkać. Skoro Bóg jest nieskończony, więc i Jego radość jest bez granic. Skoro Bóg nieskończenie raduje się we mnie -jak wielka powinna być więc moja radość! W ostateczności, duchowe szczęście Marty wynikało z jej doświadczenia Boga, jako Boga niezmiernie szczęśliwego w jej duszy! Jest to jedyny rodzaj szczęścia, o które nie potrzeba się bać, że się je utraci. Gwarancją jego trwałości jest nieodwołalna miłość Boga i Jego niegasnące pragnienie uszczęśliwienia swych stworzeń. Jedyna przeszkoda istnieje po stronie człowieka, a tkwi ona w wygasaniu wiary, które prowadzi do zaniku miłości, a w ostateczności - do grzechu. Skoro więc początkiem prawdziwej radości jest radość Boga, który zamieszkuje w kochającej Go duszy - więc nie trudno pojąć, dlaczego jedynym staraniem Marty było wzrastanie w prawdziwej miłości. Jeśli potrafiła znosić swoje cierpienie bez buntu i zgorzknienia, to tylko dlatego, że w przeróżnych cierpieniach widziała największą szansę na postęp w miłości. Co więcej: pragnąc obarczyć się cierpieniami innych, a zwłaszcza grzeszników - pragnęła żyć miłością najtrudniejszą, czyli najbardziej bezinteresowną, nie lękającą się ponieść ofiary za innych. Taka miłość właśnie najbardziej upodobniła Martę do Chrystusa, czego wyrazem były stygmaty Męki, jakie na sobie nosiła. Marta - egoistka, szukająca za wszelką cenę szczęścia? Masochistka - ponieważ nie bała się heroicznie podjąć cierpienia innych? Jeśli tak, to jak wówczas wytłumaczyć fakt, że ta sama Marta zapalała w innych iskrę radości i szczęścia?

     Żyć przez Pięćdziesiąt lat o samej Komunii św. - to niewątpliwy cud. Ale skłania on do refleksji na temat cudu zupełnie niewypowiedzianego, jakim jest nowe życie, które rodzi się w nas dzięki Eucharystii. Okaże się ono w całej pełni przy Zmartwychwstaniu, gdy spełni się obietnica Jezusa: "Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, nie umrze, lecz będzie żył na wieki". Aż do tego czasu, skarb życia wiecznego, poczętego z Eucharystii, będziemy przeżywali w samej wierze. Lecz wygląda na to, że i poprzez "znak" Marty Jezus pragnie wzmocnić naszą wiarę. W znaku tym niejako "zmysłowo" dotykamy prawdy, że Eucharystia - że sam Bóg jest jedynym i wystarczającym źródłem ludzkiego istnienia. Nie potrzeba wam innego pokarmu, kiedy Ja sam was karmię moim Ciałem - zdaje się On mówić. W istocie rzeczy, z eucharystycznych przeżyć Marty wydobywa się orędzie samego Jezusa: Abyście wierzyli, że nie ziemski pokarm i napój, lecz tylko moje Ciało i Krew dadzą wam prawdziwe życie. Któż wzgardziłby tym szczególnym zaproszeniem dc wiary? Któż nie potrzebowałby jej wzmocnienia w atmosferze powszechnego "bzika" na punkcie materialnej troski o ciało?

 


ks. Andrzej Trojanowski TChr

Miłujcie się 1-2/2000

 

 


 

Edytowany przez Besia Mar 30 '16, 22:42
Besia
Besia Kwi 1 '16, 12:53

~~=> O naśladowaniu cnót Serca Jezusowego. Dziewięć pierwszych piątków miesiąca ze św. Urszulą Ledóchowską

 

Pierwszy Piątek Miesiąca

Wśród wielu różnych przejawów kultu Najświętszego Serca Jezusa formą najbardziej popularną, praktykowaną przez wiernych, jest nowenna dziewięciu pierwszych piątków miesiąca. Ma ona swoje źródło w objawieniach św. Małgorzaty Marii. Chrystus prosił ją, by przyjmowała Go tak często w komunii świętej, jak tylko otrzyma na to pozwolenie, szczególnie jednak w pierwszy piątek każdego miesiąca. Z praktyką tą niepodzielnie więc związane są pierwsze piątki miesiąca i komunia świętej wynagradzająca. Sam Zbawiciel domagał się od św. Małgorzaty Marii, aby uroczystość Jego Serca obchodzono w piątek po oktawie Bożego Ciała: „Dlatego żądam od Ciebie, żeby pierwszy piątek po oktawie Bożego Ciała był poświęcony na szczególną uroczystość ku uczczeniu Mojego Serca, aby w tym dniu przystępowano do Komunii Świętej i składano uroczyste wynagrodzenie przez publiczne akty przebłagania, ażeby naprawić zniewagi, jakich to Serce doznało podczas wystawienia na ołtarzach. Obiecuję Ci również, że Moje Serce rozszerzy się, by rozlewać obficie strumienie swej Boskiej miłości na tych, którzy Mu oddawać będą tę cześć i którzy starać się będą, by Mu była oddawana” (czerwiec 1675 r.).   Praktykę pierwszych piątków potwierdził papież Pius XII w encyklice Haurietis aquas. W ostatniej jej części poucza, że celem kultu Najświętszego Serca ma być stale wzrastająca miłość Boga i bliźniego. Nie wolno jednak tego kultu utożsamiać tylko i wyłącznie z różnymi praktykami pobożności, które Kościół zatwierdza i pochwala. One są dobre i są przejawem życia duchowością Serca Jezusa. I o tych praktykach pobożnych tego kultu również mówi Ojciec Święty w cytowanym dokumencie. Tak pisze: „Spośród praktyk, związanych najściślej ze czcią Najświętszego Serca, wybija się pobożna praktyka poświęcenia Sercu Jezusa samych siebie i wszystkiego, co posiadamy. (…) należy dołączyć jeszcze inny hołd (…) obowiązek godnego zadośćuczynienia Najświętszemu Sercu Jezusa. Albowiem jeśli poświęcenie się ma na celu głównie i przede wszystkim odwzajemnienie Stwórcy miłością za miłość, wynika stąd, że należy się zadośćuczynienie tej samej odwiecznej miłości za krzywdy wyrządzone jej bądź przez niedbalstwo i zapomnienie (…). Dla zmazania tych win, wśród wielu środków Jezus wskazuje św. Małgorzacie Marii dwa jako sobie najmilsze: aby ludzie w celu ekspiacji przyjmowali tzw. Komunię wynagradzającą i aby przez całą godzinę oddawali się modlitwie i błaganiu, co słusznie nazywano Godziną św. Te pobożne ćwiczenia Kościół nie tylko zatwierdził, lecz obdarzył także nader obfitymi łaskami”.   Pierwszy piątek jest dniem w sposób szczególny poświęconym przeżywaniu miłości Bożego Serca. Pomaga w tym uczestnictwo we Mszy oraz przyjmowanie komunii świętej Czynimy to w duchu wynagrodzenia za grzechy, gdyż takie było życzenie Pana Jezusa, przekazane św. Małgorzacie Marii.   Dlaczego jednak komunia święta bardziej niż inne dobre uczynki zdolna jest wynagrodzić Bogu za grzechy?   Komunię świętą łączymy z uczestnictwem we Mszy św., a uczestnicząc w niej łączymy się z ofiarą Chrystusa. Na ołtarzach Kościoła Jezus przedstawia Ojcu niebieskiemu swoją ofiarę. Przedstawia ją nie tylko za nas i w naszym imieniu, ale także razem z nami na odpuszczenie grzechów. Jesteśmy członkami Chrystusa, )ego Ciała Mistycznego. On jest naszą Głową. Podczas więc każdej Mszy św. Jezus z całym Kościołem – czyli także z nami – składa Bogu ofiarę. Czciciele Jego Serca pragną tę prawdę dobrze sobie uzmysłowić i zawsze świadomie łączyć się ze składam przez Niego ofiarą.   Najdoskonalej jednak łączymy się z ofiarą Chrystusa przez komunię świętą. Pan Jezus ustanowił ją nie tylko po to, by osobiście przyjść do nas, lecz także by nas zjednoczyć ze swoją ofiarą krzyżową. A ponieważ każda komunia święta łączy nas z ofiarą zadość czyniącą za grzechy świata, dlatego każda ma w sobie wymiar wynagrodzenia. Dlatego Chrystus zalecił komunię świętą jako najdoskonalszą praktykę wynagradzającą. Pan Jezus przez komunię pragnie udzielić nam swego życia, upodobnić nas do siebie jako ofiary i złączyć nas ze sobą także jako ofiarę. W komunii wynagradzającej ofiarujemy Bogu Jezusa Chrystusa, Baranka Bożego. Z Nim zjednoczeni ofiarujemy także Bogu samych siebie na ofiarę wynagradzającą.   Tak pojętą komunię wynagradzającą zalecił Pan Jezus św. Małgorza­cie Marii i taką zaleca Kościół swoim wiernym.   Jakie jeszcze inne argumenty przemawiają za komunią wynagradzającą? Wiemy, że grzech najbardziej oddala człowieka od Boga, komunia natomiast najściślej z Nim nas łączy. A dlaczego winniśmy ją przyjmować szczególnie w piątki? Każdy bowiem piątek przypomina nam Wielki Piątek, kiedy Chrystus złożył się Ojcu za nas w ofierze na Kalwarii. W tym dniu nasze wynagrodzenie łączy się z najwyższym wynagrodzeniem Jezusa.   Jan Paweł II w czasie pielgrzymki do Paray-le-Moniale, którą odbył 5 października 1986 roku, tak modlił się w kaplicy objawień Serca Jezusa: „Składamy dzięki za szerokie rozpowszechnienie się adoracji i komunii eucharystycznej, które tu właśnie nabrały nowego rozmachu dzięki kultowi Serca Jezusa, rozwijanemu zwłaszcza przez Zakon Wizytek i Ojców Jezuitów, a następnie zatwierdzonemu przez papieży. Wiele owoców przyniosło nabożeństwo pierwszych piątków miesiąca, wprowadzone w wyniku naglących wezwań skierowanych do Małgorzaty Marii”.   Jeżeli tyle owoców przynosiły dobrze przeżywane pierwsze piątki miesiąca w przeszłości, to również i dzisiaj winny one przynosić błogosławione owoce w życiu czcicieli Serca Jezusa. Powinniśmy się tylko starać sami pobożnie je przeżywać, i innych do tego zachęcać.   (źródło: duchowosc.sercanie.org.pl)

Besia
Besia Kwi 9 '16, 09:39

Dlaczego sobota jest dniem Matki Bożej .

http://prasa.wiara.pl/doc/2079225.Sobota-dzien-Matki-Jezusa

Besia
Besia Kwi 11 '16, 15:33

~~
Św. Alfons Maria de Liguori

 

Szacunek i poufałość w relacjach z Bogi

 


Według biblijnego Hioba, ku naszemu zdziwieniu, nasz Bóg tak bardzo pragnie świadczyć dobro człowiekowi, jakby Jego boskie serce nie miało innej troski, niż tylko uczyć człowieka, jak ma Go miłować.

Podczas rozmowy z Panem Hiob wykrzykuje: A kim jest człowiek, abyś go cenił i zwracał ku niemu swe serce? (Hb 7,17). Widzimy więc, że nieprawdą jest, jakoby pełna ufności i poufała rozmowa z Bogiem świadczyła o braku szacunku dla Jego nieskończonego majestatu. Trzeba oczywiście z pokorą okazywać Bogu szacunek i uniżać się w Jego obecności, szczególnie przypominając sobie o wszelkiej niewdzięczności wobec Niego oraz o tym, że w przeszłości obraziliśmy Go naszymi grzechami, jednak to nie powinno przeszkadzać w okazywaniu Bogu jak najczulszej miłości i zaufania. Jest On nieskończonym majestatem, ale równocześnie dobrocią i miłością nieskończoną, jest twoim najwyższym, ale także najbardziej umiłowanym Panem, który kocha cię bardziej niż ktokolwiek na ziemi. Nie gniewa się, lecz raduje, kiedy okazujesz Mu wielkie zaufanie i przychodzisz do Niego w wolności, z czułością, jak dzieci do swoich matek.

 Oto jakimi słowami zachęca On nas do przyjścia do Jego stóp: Ich niemowlęta będą noszone na rękach i na kolanach będą pieszczone. Jak kogo pociesza własna matka, tak Ja was pocieszać będę (Iz 56, 12-13). Podobnie jak matka, która może trzymać swoje dziecko na kolanach, karmić je i pieścić, nasz dobry Bóg raduje się, przygarniając czule swoje umiłowane dusze, które całe są Mu oddane i w Jego dobroci złożyły wszystkie swoje nadzieje.

 

Św. Alfons Maria de Liguori, Stając przed Bogiem, Homo Dei, 2010, s. 149-150.


 
 
 
 

 

Besia
Besia Kwi 19 '16, 20:16

~~
Św. Ludwik z Granady

 

Panie, jeszcze nie teraz

Panie, jeszcze nie teraz
Św. Ludwik z Granady


Jest mnóstwo grzeszników, którzy chętnie przyznają całkowitą rację temu, co zostało dotychczas powiedziane: że mianowicie nie ma drogi bezpieczniejszej niż droga cnoty. Nie wyrzekli się jej oni na zawsze i mają szczerą wolę, by kiedyś na nią powrócić. Teraz jednak jest to dla nich rzecz zupełnie nieprawdopodobna, niemożliwa. Przyjdzie czas, że będą mogli spełnić swój zamiar poprawy życia z większą łatwością i z większą dokładnością. Tak rozumował, tak postępował przed swoim nawróceniem św. Augustyn. Na wezwania łaski zawsze odpowiadał: Jeszcze trochę Panie, jeszcze trochę; niedługo oderwę się od świata, niedługo porzucę grzech. I tak grzesznik myśli tylko, jak by tu zyskać z Panem Bogiem na czasie. Co dzień wyznacza i co dzień odkłada chwilę swego nawrócenia, nigdy nie dochodząc do tej godziny, która wydałaby mu się stosowna.

Otóż nietrudno dowieść, że jest to dokładnie to samo oszustwo tego starego węża, który od tak dawna posiada umiejętność kuszenia i zwodzenia ludzi. To jedno zdanie raz przyjęte pociąga za sobą rozwiązanie interesującego nas pytania. Zakładamy bowiem to, co niepodważalne:

1) że rzeczą dla chrześcijanina najbardziej pożądaną jest zbawienie;
2) że bez nawrócenia nie może być zbawienia;

 Cała więc rozprawa kończy się na tym prostym pytaniu: w jakim czasie to nawrócenie ma nastąpić? Ty myślisz, że możesz je odłożyć na przyszłość; ja sądzę, że powinieneś wziąć się do dzieła natychmiast. Ty myślisz, że później będzie ono dla ciebie łatwiejsze; ja utrzymuję, że o wiele łatwiej przyjdzie ci ono w tej chwili. Oto cały spór między nami. Idzie tylko o to, żeby wiedzieć, gdzie jest prawda i słuszność.

Ale zanim dojdziemy do większej czy mniejszej łatwości, chciałbym wiedzieć, kto cię zapewnił, że dożyjesz tego przyszłego czasu, na który tak bardzo liczysz? Iluż to ludzi stało się igraszką tej błędnej nadziei? Św. Grzegorz mówi: Prawda, że Bóg obiecał grzesznikowi, że mu przebaczy, gdy ten się nawróci, ale mu nie obiecał kolejnego dnia życia. Św. Cezary mówi też: Powie ktoś, może, wezmę się do pokuty na starość. Jak pogodzić takie zarozumialstwo z taką znikomością? Człowieku! Przecież ty i jednego dnia nie jesteś pewien!

Co do mnie, to jestem przekonany, że liczba dusz które się w ten sposób potępiają jest niezliczona. Tak przynajmniej potępił się ów ewangeliczny bogacz, który na widok nadzwyczajnej obfitości swoich urodzajów rozmyślał sobie mówiąc: Cóż uczynię, gdyż nie mam, dokądbym zgromadzić miał urodzaje moje? Wiem! Obalę gumna moje a większe pobuduję: a tam zgromadzę wszystko, co mi się urodziło: I rzekę duszy swojej: Duszo masz wiele dóbr zgotowanych na wiele lat, odpoczywaj, jedz, pij, używaj. I rzekł mu Bóg: Szalony! Tej nocy dusze twej upominają się u ciebie: a coś nagotowal czyjeż będzie? (Łk 12, 17-20).


 Doprawdy, czy można sobie wyobrazić większe szaleństwo, jak to, żeby człowiek chciał rozporządzać przyszłością według własnego upodobania, tak jakby była ona w jego mocy?! Św. Jan mówi o Synu Bożym, że On jedynie żywiący jest na wieki i ma klucze śmierci i piekla (Ap 1,18), by zamykać je i otwierać komu i kiedy Mu się podoba. Jak więc podły i nikczemny robak ziemski śmiałby sobie przywłaszczać taką władzę?! Czy już sama ta zuchwałość nie zasługuje na to, żeby mu Bóg odmówił tej przyszłości, którą przeznacza on sobie na pokutę – właśnie za karę tego świętokradczego nadużywania czasu, darowanego mu z dobroci Boga?

Toteż karę taką zsyła Bóg każdego dnia na bardzo wielu grzeszników. Ucz się rozumu na ich przykładzie! Niech ich nieszczęście stanie się źródłem twojego zbawienia; korzystaj z rady Eklezjastyka, który mówi: Nie omieszkiwaj nawrócić się do Pana, a nie odkładaj ode dnia do dnia. Nagle bowiem przyjdzie gniew Jego; a czasu pomsty zgubi cię (Ekkli 5, 8-9).


Św. Ludwik z Granady, Przewodnik Grzeszników, Viator, Warszawa 2002, s. 301-302

Besia
Besia Kwi 28 '16, 11:06
Besia
Besia Maj 4 '16, 15:14
Dorota
Dorota Maj 18 '16, 23:13
Czy Bóg potrafi sprostać zadaniu?

[…] skoro istnieje tylu ludzi i tyle podmiotów, które mogą stanowić powierników naszego zaufania, dlaczego  mamy  wybrać  Boga?  Dlaczego mamy  przedkładać Go ponad wszystkich innych? Co takiego czyni Boga kimś absolutnie wyjątkowym? Niektórzy twierdzą,  że  Bóg  jest najgorszym możliwym  kandydatem  na  powiernika  naszego  zaufania.  Wielu  czytelników pewnie zna charakterystykę Boga Biblii, autorstwa biologa ewolucyjnego Richarda Dawkinsa. Zupełnie nie kryje się on ze swoją wzgardą dla Stwórcy. Według Dawkinsa biblijne bóstwo „to chyba jeden z najmniej sympatycznych bohaterów literackich: zawistny (i dumny z tego), małostkowy i niesprawiedliwy typ, z manią na punkcie kontrolowania innych i niezdolny do wybaczania, mściwy i żądny krwi zwolennik czystek etnicznych, mizogin, homofob i rasista, dzieciobójca o skłonnościach ludobójczych (oraz morderca własnych dzieci przy okazji), nieznośny megaloman, [sadomasochistyczny], kapryśny i złośliwy tyran”. Na szczęście dla Dawkinsa Bóg przecież nie istnieje, dlatego nigdy nie będzie on musiał stanąć twarzą w twarz z tym „tyranem”. Jako zaprzysięgły ateista Dawkins Boga nie znosi i woli pokładać zaufanie w nauce, nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku nauka nie przyda się na nic, gdy ten będzie umierać i przechodzić do nicości. Dla ateistów opcja zaufania Bogu nie istnieje, ponieważ nie istnieje sam Bóg. Nie mają oni innego wyboru, jak tylko poszukać dla siebie czegoś innego. Ale co z nami, ludźmi wierzącymi? Albo z tymi, którzy żywią pewne wątpliwości? Żeby przekonać się, czy Bóg spełnia odpowiednie kryteria, czy też nie, musimy wrócić do wspomnianych w rozdziale trzecim elementów składowych wiarygodności. Jak zauważyliśmy, kompetencja, dobra wola, prawdomówność oraz prawość moralna stanowią jej istotne składniki.  Nie wywołam zapewne zaskoczenia stwierdzeniem, że jeśli odniesiemy te standardy do Boga, wypadnie On całkiem nieźle.  Prawdę mówiąc wypada tak dobrze, iż koniec końców jest bardziej godzien naszego zaufania niż ktokolwiek inny – i to z dużą przewagą nad peletonem. […]


 

KOMPETENCJA BOGA

Mówiąc prosto z mostu, Bóg to kompetencja par excellence. Jest  nieskończenie  bardziej  kompetentny  od  jakiegokolwiek innej  istoty,  a jednocześnie  nie  jest  „wąskospecjalistyczny”, czyli fachowy w jednej dziedzinie, w innej zaś beznadziejny. Jego kompetencja obejmuje wszystkie obszary życia ludzkiego, a nawet wykracza poza nie. Na ogół używa się w tym kontekście terminu omnipotencja– oznaczającego tyle, co wszechmoc. Innymi słowy, nie istnieje dosłownie nic, czego Bóg nie mógłby uczynić. Nic Go nie zaskoczy, nic Go nie przewyższy, nic Go nie przechytrzy, nic nie zbije Go z tropu. Nie zdarza się Bogu, aby drapał się po głowie i mówił: „O rany, w ogóle o tym nie pomyślałem”. Nic nigdy nie pokrzyżuje Mu szyków, żadna przeszkoda nie okaże się dlań za trudna, nigdy nie będzie się bezsilnie zastanawiać, jak ma ją pokonać. To właśnie mamy na myśli, gdy powiadamy, że Bóg jest wszechmogący: nie istnieje dla Niego nic niemożliwego. Jak powiada Pismo: „U Boga wszystko jest możliwe” (Mt 19,26). W Składzie Apostolskim wyznajemy, że Bóg jest Stworzycielem nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Wierzymy, iż jest wieczny, że istniał przed wszystkim innym. Wierzymy, że jest wszechwiedzący – wie wszystko o wszystkim,  co  istnieje,  istniało  i będzie  istnieć.  Wypływa z tego dla nas jeden pewny wniosek: Bóg jest nieskończenie kompetentny. Być może  ktoś  na  to  powie  tak: Wszystko  gra,  jeśli  chodzi o stworzenie wszechświata i rozwiązywanie różnego rodzaju wielkich problemów ludzkości, ale co ze mną i moim małym światem? Co Bóg może zrobić, żeby rozwiązać moje problemy? Odpowiedź brzmi: działanie mocy Bożej rozciąga się także na wszelkie kłopoty, które przeżywa każdy z nas.  Prawdziwa kompetencja obejmuje całość – od najpoważniejszych problemów po najmniejsze drobiazgi – i tak właśnie rzecz się ma z Bogiem. Jezus powiedział, że bez woli Jego Ojca nawet wróbel nie spadnie na ziemię i że wszystkie włosy na głowie mamy policzone (por. Mt 10,29-30). Bóg Biblii nie przesiaduje w wieży z kości słoniowej, beztrosko nieświadomy drobnych detali z życia człowieka.  Nie.  Bóg jest równie kompetentny w zarządzaniu  wszechświatem,  jak  w sprawach  dotyczących naszego tu i teraz, naszych problemów.


Najważniejszym chyba – a z pewnością najbardziej pocieszającym – aspektem Bożej kompetencji jest zdolność do naprawienia tego, co poszło źle.  Wierzymy, że Bóg może naprawić krzywdy, zniweczyć zło, sprawić, że wszystko będzie dobrze. Nikt inny nie może tego o sobie powiedzieć. Tylko On potrafi zmienić zamęt panujący w życiu człowieka w coś niezwykle pięknego. Znana rymowanka dla dzieci powiada słusznie, że gdy „Humpty Dumpty z wysoka spadł, wszyscy konnii wszyscy dworzanie złożyć do kupy nie byli go w stanie”. Bóg byłby w stanie. Potrafi zebrać fragmenty naszego potrzaskanego życia i nie tylko z powrotem je posklejać – On nas stwarza na nowo. Jak złamany miecz, który przetapia się w piecu, zmieniamy się w ogniu Jego miłości.

 

Przywołam tu teraz tych utalentowanych artystów, którzy proszą małe dzieci, aby na białej kartce papieru narysowały jakieś zawijasy. Artysta przez chwilę im się przygląda, a następnie zaczyna je obrysowywać, sprawiając, że chaotyczne dziecięce zygzaki stają się elementem zintegrowanej, harmonijnej całości. W rezultacie powstaje małe dzieło sztuki, w którym wciąż daje się wyróżnić oryginalne bazgroły dziecka, za sprawą artysty wkomponowane w nowy obraz.  Wyobrażam sobie, że czasami Bóg postępuje podobnie z naszym życiem. Może się wydawać, że jest ono niczym te dziecinne gryzmoły, pozbawione piękna i porządku, a jednak On sprawia, że staje się nie tylko sensowne, lecz nawet przeradza się w istne arcydzieło.

 

Jedną z najważniejszych lekcji wypływających dla nas z Krzyża jest ta, że moc Boża jest w stanie czynić rzeczy niewyobrażalne: ze zła Bóg potrafi wyprowadzić dobro. Musimy zadać sobie pytanie: Jeśli Bóg największe zło w całej historii ludzkości – zamordowanie Jego Syna – umie zmienić w narzędzie naszego zbawienia, to czy jest coś, czego nie byłby w stanie uczynić z moim życiem? Czy zniszczyłem w mym życiu coś takiego, czego On by nie potrafił naprawić? Czy zrujnowałem coś, czego On by nie odbudował? Czy istnieje hańba, której On nie przemieni w chwałę?


Ks. Thomas D. Williams Fragment książki: „Czy Bogu można zaufać?" /za ewangelizuj.pl/
Besia
Besia Maj 27 '16, 12:09

Jak budować bliską relację z Panem Jezusem?

Chrystus pozostał z nami najbliżej jak to jest możliwe – pod postaciami chleba i wina. Bóg staje się w Eucharystii pokarmem dla nas, aby nasycać każdy z naszych ludzkich głodów, a przede wszystkim ten największy – głód miłości. Możemy się jednak pytać, co mamy uczynić, aby Pan Jezus stawał się nam coraz bliższy, tak realnie, konkretnie? W jaki sposób pielęgnować przyjaźń z Chrystusem, aby być prawdziwie Jego uczniem?
Święty Paweł Apostoł dzieli się z nami swoim doświadczeniem bliskości i zażyłości z Panem: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20). Piękne, fascynujące doświadczenie, lecz czy dostępne tylko dla świętych? A jeśli nie, to jak do tego dojść?
Odpowiedzi na to pytanie udzielił bł. ks. Jakub Alberione, założyciel Rodziny Świętego Pawła, zafascynowany Apostołem Narodów i jego zażyłością ze Zbawicielem. On sam odnajdywał tę odpowiedź podczas długich godzin spędzanych od najmłodszych lat na kolanach przed Najświętszym Sakramentem, aby potem przekazać swoim duchowym synom i córkom styl modlitwy adoracyjnej, zwany Metodą Prawda–Droga–Życie. Oczywiście nie jest on zarezerwowany jedynie dla braci, sióstr czy świeckich tworzących Rodzinę Świętego Pawła. Jako duchowe dziedzictwo jest skarbem całego Kościoła. Mogą z niego czerpać kapłani, osoby konsekrowane i świeccy.
Pan Jezus dla ks. Alberionego był przede wszystkim Mistrzem, Drogą, Prawdą i Życiem (por. J 14,6). Jezus jest Drogą, bo pokazuje nam swoim przykładem, jak stawać się nowym człowiekiem. Jest Prawdą, bo objawia nam prawdę o tajemnicy Boga i człowieka. Jest Życiem, bo nasyca nasze życie duchowe. Obdarzając nas swoją przyjaźnią, Pan Jezus pragnie, abyśmy stawali się dla innych prawdziwą drogą do życia w pełni.

Jak wygląda modlitwa adoracji „Prawda–Droga–Życie”?
Biorąc pod uwagę czas, jakim dysponujemy, dzielimy naszą adorację Najświętszego Sakramentu na trzy części. W pierwszej spotykamy Jezusa Prawdę, który oświeca nasz umysł, sprawiając, że coraz bardziej kochamy Pana Boga całym umysłem (por. Mt 22,37; Łk 10,27). Jest to możliwe, kiedy w pierwszej części adoracji pochylamy się nad słowem Bożym. Trwając w obecności Jezusa, czytamy fragment z Ewangelii lub innej części Pisma św., prosząc, aby Duch Święty otworzył słowo Boże przed nami, lecz także, aby otwierał nasze serca na działanie Słowa w nas! Dzięki Słowu poznajemy Boga i Jego zamysł miłości względem nas.
 
W drugiej części spotykamy Jezusa Drogę, który staje się dla nas inspiracją i przykładem, jak żyć pięknie, dobrze i prawdziwie. Postawy Pana Jezusa, które poznajemy umysłem, rozważając słowo Boże, poruszają teraz wolę i ukryte w niej pragnienia. W tej części naszej modlitwy czynimy rachunek sumienia, rozpoznając konkretnie, co nas zbliża i upodabnia do Jezusa, a co nas od Niego oddala.
W trzeciej części spotykamy Jezusa Życie. To On swoją miłością ożywia nasze uczucia i uczy nas kochać Pana Boga całym sercem! Jest to moment, kiedy osobiście mówimy do Jezusa, dziękujemy Mu, uwielbiamy Go, cieszymy się Jego obecnością. To On oświecił nasze myśli i poruszył nasze pragnienia, a teraz przemienia nasze serca. Może nam w tym czasie także towarzyszyć modlitwa różańcowa, psalmów czy inna, która jeszcze bardziej zbliża nas do kontemplowania bliskości Pana Boga.

s. Anna Maria Pudełko – apostolinka

Besia
Besia Maj 27 '16, 12:19

Anna Malec

Usłyszeć ciszę

Różaniec

 



Przychodzi moment, w którym zostawiają wszystkie niezałatwione sprawy, goniące terminy, wciąż odkładane spotkania – bo przecież „nie ma czasu” – i… milkną. Idą na adorację, wyjeżdżają na rekolekcje, udają się na pielgrzymkę albo zamykają się w swoim pokoju, wyłączają telefon i otwierają Pismo Święte. Po co? By usłyszeć Tego, który w ciszy mówi najgłośniej. Psychologowie twierdzą, że cisza uczy bycia uważnym, pomaga w poznaniu siebie i trwaniu w autentycznych bliskich relacjach. Podobnego zdania jest o. Jan Paweł Konobrodzki OSB z Tyńca. „W ciszy chodzi przede wszystkim o spotkanie ze sobą. Brak informacji i bodźców z zewnątrz powoduje, że człowiek nie zajmuje się byciem dla kogoś i może posłuchać siebie, by dojść do harmonii i spokoju, posłuchać tego, co w nas woła o uwagę. Ludzie często myślą, że są niezastąpieni, że inni sobie bez nich nie poradzą, a zapominają, że mogą spotkać siebie. Wiadomo, że chodzi w tym też o spotkanie z Jezusem, ale Jezus przecież chce pomagać nam żyć” – mówi benedyktyn. Nic więc dziwnego, że klasztor w Tyńcu stał się popularnym miejscem. Niektórzy przyjeżdżają tu, by po prostu – bez pośpiechu i obowiązków – pobyć w ciszy. Choćby noc z 31 grudnia na 1 stycznia to często wybierany termin odwiedzin tynieckiego opactwa. Na tak nietypowego sylwestra niektórzy rezerwują miejsce nawet z rocznym wyprzedzeniem. Potrzebujemy ciszy „Bardzo głęboko wierzę w to, że w ciszy mojego serca mówi do mnie Pan Bóg” – wyznaje Arkadio, raper. Podczas rekolekcji ignacjańskich napisał teksty utworów, które znalazły się na jego nowej płycie. Po doświadczeniu kilku dni ciszy w klasztorze ojców jezuitów w Zakopanem Arkadio dostrzegł, że kiedy on milczy, Pan Bóg przemawia. „W codzienności bardzo ciężko jest się zatrzymać, pogadać z Panem Bogiem chwilę dłużej i zapytać Go o życiową drogę. A czas, który poświęcam tylko dla Niego, przynosi bardzo ciekawe owoce” – mówi raper. Bycie sam na sam z Panem Bogiem pomaga mu też w tym, by nie popełniać wciąż tych samych błędów. „Świat tyle nam oferuje, tyle jest rzeczy, które nas zagłuszają, więc ta cisza nie wybija się na pierwszy plan” – dodaje. Zupełnie inaczej jest na rekolekcjach. Dla Arka rekolekcyjne milczenie to także czas, w którym wyznacza sobie nowe cele. „Cisza daje mi odpowiedzi, które pozwalają później nie zadawać tych samych pytań: czy idę w dobrym kierunku? czy to, co robię, jest dobre? Staram się raz na jakiś czas wylądować w tej ciszy, żeby sobie odpowiedzieć na podstawowe pytania, żeby móc działać i robić konkretne kroki, mogące mnie zbliżyć do celu, który w ciszy został wyznaczony” – wyznaje. A jak jest poza murami klasztoru, w codzienności? Arkadio odpowiada: „Nie jest łatwo. Czasami po siłowni zatrzymuję się w saunie. To mój moment, kiedy jestem sam. Albo w samochodzie. W domu ciężko mi zadbać o ciszę, mam synka, niedługo będziemy mieli drugie dziecko. Ale czasem udaje mi się usiąść w fotelu, przeczytać Słowo, zatrzymać się. Na pewno jest mi to bardzo potrzebne”. Modlitwa w drodze Podobne doświadczenie ma Dominik Włoch, pielgrzym, który z Gdańska pieszo dotarł do Jerozolimy. Na swoim pątniczym liczniku ma już ponad 30 tys. kilometrów. „Podczas pielgrzymki doświadczałem ciszy bardzo często, to były godziny, a nawet dni ciszy. Wtedy myśli zaczynają się układać same” – zwraca uwagę. Jak to się dzieje? „Podczas drogi wchodzi się w stan medytacji, idzie się krok za krokiem. Wtedy rodzi się wewnętrzna cisza, choć wiadomo, że nigdy nie jest to cisza absolutna. Chodzi raczej o brak rozmowy, a nie o brak dźwięków” – podkreśla. Dominik wspomina etapy osiągania wewnętrznej harmonii. „Najpierw doświadczam natłoku różnych myśli: co było, co będzie, co za chwilę zrobię. Trzeba pozwolić, żeby te myśli przez nas przepłynęły. Potem przychodzi taki moment, kiedy myśl się pojawia i odpływa. Ważne, żeby nie przywiązywać się do żadnej i nie iść za nią. To jest najtrudniejsze. Ale potem pojawia się moment, który jest dla mnie komunikacją z Panem Bogiem. Kiedy przestałem mówić, a nawet myśleć, pojawiały się idee jakby z zewnątrz, dostawałem odpowiedzi na pytania, które kiedyś, dawno temu, zadawałem. Teraz mi tego brakuje” – wyznaje Dominik. Przyznaje, że na co dzień musi walczyć o ciszę. „Wracam do domu i mówię: to jest dobry moment, żeby się wyciszyć. Ale za chwilę myślę: muszę jeszcze sprawdzić pocztę, zobaczyć, co na Facebooku… Myślę, że w codzienności trzeba czas na ciszę zaplanować. Dla mnie cisza to modlitwa” – dodaje. Serce w serce z Bogiem Modlitwę w ciszy proponuje wiele wspólnot, m.in. Monastyczne Wspólnoty Jerozolimskie. Ich szczególnym powołaniem jest tworzenie w przestrzeni miejskiej oaz modlitwy, ciszy i pokoju. Ich kościół przy ul. Łazienkowskiej w Warszawie zawsze jest otwarty dla spragnionych cichego spotkania z Bogiem. Proponują adorację, medytację, wspólną Liturgię godzin. Sami każdego dnia strzegą czasu milczenia i samotności, a jeden dzień w tygodniu, tzw. dzień pustyni, poświęcają, by przebywać serce w serce z Bogiem. W ciszy nie tyle szukamy, ile dajemy się odnaleźć. Podobno milczenie oznacza zgodę. Być może jest głębsza myśl w tym znanym powiedzeniu: abyśmy milcząc, zgodzili się na wolę Tego, który w ciszy mówi najgłośniej. Anna MalecRóżaniec 5/2016 

Renata
Renata Maj 30 '16, 19:27
Czy wszystkie przeżycia duchowe pochodzą od Ducha Świętego?

Czy wszystkie przeżycia duchowe pochodzą od Ducha Świętego? 

Nadprzyrodzone doznania zwykle nie stanowiły dla Kościoła problemu, jeżeli dotyczyły – jako szczególna łaska życia kontemplacyjnego – indywidualnego rozwoju duchowego. Liczyły się wtedy kryteria subiektywne. Zarówno św. Teresa, jak i św. Katarzyna wskazują na owoce objawienia. Jeśli wizja ostatecznie przynosi pokój i „głód cnoty” – pochodzi od Boga. Jeśli wizjonera z początku opanowuje radość, „która przechodzi w zamęt i ciemność duchową” – to znak, że Bóg nie jest źródłem wizji. Duch Święty jest często „imitowany” przez złego ducha, co dotyczy najczęściej osób pobożnych, ale nie zawsze pokornych. Problem leży więc w pokorze.

 Rzeczywistość była jednak bardziej złożona, gdy chodziło o wizje, przedstawiające jakieś nowe orędzia teologiczne. W takiej sytuacji Kościół czuwał nad wizjonerem poprzez kierowników duchowych dobrze znających naukę Kościoła. Istniały też kryteria, które pozwalały określić, czy wizja pochodzi od złego ducha (ewentualnie od samego wizjonera), czy od Boga.

Podstawowym kryterium był stosunek zjawy do instytucji Kościoła. Jeśli zjawa traktowała Kościół hierarchiczny z szacunkiem, tak jak Pan Jezus w wizjach św. Teresy, można było dalej badać, czy treść wizji nie jest sprzeczna z nauką Kościoła. Jeśli natomiast pojawiała się krytyka instytucji Kościoła, hierarchów czy kierowników duchowych, wizję traktowano jako fałszywą, bądź inspirowaną przez diabła. Bóg bowiem nie mógł podważać sensu Kościoła, który sam powołał do istnienia. Nie może burzyć czy niszczyć instytucji odpowiedzialnej za zbawienie wieczne. Problem tkwi więc w posłuszeństwie.

Wydaje się, że to podstawowe kryterium – wbrew ostrzeżeniom św. Faustyny – popadło dzisiaj w niełaskę i wielu wizjonerów za nic ma naukę Kościoła, a zwłaszcza posłuszeństwo.

Ogólne zasady weryfikacji objawień i wizji

Według św. Faustyny, szatan może okrywać się nawet płaszczem pokory, ale płaszcza posłuszeństwa nie może na siebie naciągnąć, i tu się wydaje cała jego robota (Dzienniczek, 939).

Przypomnijmy więc ogólne zasady, które obowiązują każdego katolika. Od strony merytorycznej (treść) podstawowym warunkiem i kryterium autentyczności objawień prywatnych (i uznania ich prawdziwości przez Kościół) jest ich zgodność z treścią Objawienia Bożego i Magisterium Kościoła, a od strony formalnej także sposób (forma) przekazywania przesłania (taki nierozerwalny związek formy z treścią jest zgodny z zasadami rozeznania duchów w tradycji chrześcijańskiej, które także tu winny mieć zastosowanie).

Nie stanowią one rozwinięcia Objawienia publicznego (nie uzupełniają go o żadne nowe treści wiary), ale będąc przejawem czy rozwinięciem „charyzmatu proroctwa” mogą pomóc Kościołowi w lepszym rozumieniu i przyjęciu niezmiennych prawd wiary. „‚Ducha nie gaście, proroctwa nie lekceważcie. Wszystko badajcie, a co szlachetne – zachowujcie’ (1 Tes 5, 19-21).

W każdym czasie dany jest Kościołowi charyzmat proroctwa, który należy badać, ale którego nie można też lekceważyć.

W tym kontekście należy pamiętać, że proroctwo w rozumieniu biblijnym nie oznacza przepowiadania przyszłości, ale wyjaśnianie woli Bożej na chwilę obecną, która wskazuje także właściwą drogę ku przyszłości. (…) W tym sensie można powiązać charyzmat proroctwa z pojęciem ‚znaków czasu’, na które rzucił nowe światło Sobór Watykański II:

  • Umiecie rozpoznawać wygląd ziemi i nieba, a jakże obecnego czasu nie rozpoznajecie?‚ (Łk 12, 56).

W myśl tych słów Jezusa ‚znaki czasu’ należy rozumieć jako Jego własną drogę, Jego samego. Wyjaśniać znaki czasu w świetle wiary znaczy rozpoznawać obecność Chrystusa w każdym czasie. Taki jest właśnie cel objawień prywatnych uznanych przez Kościół” (Kard. J. Ratzinger, Komentarz teologiczny Kongregacji Nauki Wiary nt. orędzia fatimskiego, 26 VI 2000 r.).

Innymi słowy, chodzi tu głównie o przypomnienie ducha samej Ewangelii w jej prostocie i wezwaniu do nawrócenia (modlitwa, post, pokuta). Prorok głosi wolę Boga: przypomina znaczenie pierwszego przykazania Dekalogu (idolatria), głosząc orędzie o nawróceniu, lecz w horyzoncie alternatywy: nadziei zbawienia i możliwości jego utraty (tak było np. w Fatimie). Ten wyraźny kontekst soteriologiczny – ściśle dotyczący zbawienia, pozwala odróżnić tego rodzaju duchowe „widzenie wewnętrzne” np. od parapsychologicznego „jasnowidzenia”, mistykę od mediumizmu, wiarę od gnozy.

W konsekwencji tradycja Kościoła katolickiego jest przekonana, że aby mówić o autentycznych objawieniach prywatnych, od strony „treści” musi zaistnieć:

1.     zgodność z tzw. Objawieniem publicznym, czyli Pismem Świętym, które zostało zakończone wraz ze śmiercią ostatniego Apostoła (nie może być więc nic ujęte, zmienione, dodane). Stąd „wiara chrześcijańska nie może przyjąć ‚objawień’, zmierzających do przekroczenia czy poprawienia Objawienia, którego Chrystus jest wypełnieniem. Chodzi w tym wypadku o pewne religie niechrześcijańskie, a także o pewne ostatnio powstałe sekty, które opierają się na takich ‚objawieniach’ (KKK 67)”;

2.     Zgodność z Tradycją i Magisterium Kościoła (dogmaty), które to Objawienie interpretuje, mając tzw. asystencję Ducha Świętego;

3.     Zgodność z decyzjami hierarchii Kościoła (upoważnionej do rozeznania i decyzji w tej sprawie). Kluczowym kryterium – i w pierwszym rzędzie – jest tu posłuszeństwo (wizjonerów, słyszących) władzy Kościoła lokalnego (miejsce objawień), który to Magisterium reprezentuje.
Ten punkt jest najbardziej narażony na nadużycie zwłaszcza ze strony zwolenników objawień, którzy nadużywając ducha profetyzmu objawień, mogą niecierpliwie i tendencyjnie interpretować ostrożność działań rozeznającego Kościoła jako opór wobec nawrócenia, a co gorsza bunt przeciwko Bogu!

Badanie objawień rozpoczyna tylko lokalna i kompetentna władza kościelna (m.in. miejscowy biskup), natomiast ostateczne uznanie objawień za prawdziwe i pozwolenie na ich rozpowszechnianie należy wyłącznie do Stolicy Apostolskiej. Pozytywne orzeczenie władzy kościelnej – co ustalił już Prosper Lambertini (późniejszy Benedykt XIV) – nie jest obowiązujące (stąd wiara np. w liczne objawienia maryjne nie jest konieczna). Jeśli objawienia nie są autentyczne, obowiązuje zakaz ich szerzenia.

Z powyższego wynikają zasady, co do „formy” objawień:

1.     Objawienia muszą być nie tylko prawdziwe (według powyższych kryteriów), ale również zasadniczo powściągliwe, a nawet krótkie i zwięzłe (nie powinny być „rozgadane” i zbyt hojne w szafowaniu tajemnicami, jak to jest w spirytyzmie), gdyż ich zadaniem jest tylko profetyczne przypomnienie treści Objawienia „publicznego” (głównie ducha Ewangelii);

2.     Treści muszą być podane poważnie (nie mogą być śmieszne, ekstrawaganckie itd.), w sposób moralnie (obyczajowo) i logicznie poprawny oraz racjonalnie uzasadniony, co zakłada też pośrednio, że wizjonerzy powinni być zdrowi psychicznie i odznaczać się przymiotami moralnymi, a nawet cnotami duchowymi;

3.     Mogą być jedynie warunkowe (a nie fatalistyczne), czyli zależne od woli (nawrócenia) człowieka i woli Boga (która się może zmienić np. pod wpływem modlitwy i nawrócenia człowieka). Nie powinny być więc zbyt szczegółowymi scenariuszami wydarzeń (co jest cechą wróżbiarstwa);

4.     Powinny być zasadniczo potwierdzone wiarygodnymi cudami, rozeznanymi jako nadprzyrodzone, gdyż mogą być również „cuda fałszywe” (tu potrzebne są szczególna czujność i rozeznanie, gdyż objawienia prywatne bywają miejscem zwodzenia demonicznego, o czym się często zapomina);

5.     Powinny przynosić „dobre owoce” wzrostu wiary, miłości Boga i bliźniego, szacunku do Kościoła, a nie „złe owoce” zwątpienia, zamętu, rozłamu czy nienawiści;

6.     Zgodnie z powyższymi zasadami, a szczególnie z samymi zasadami wiary chrześcijańskiej, powinny być pozbawione przymusu i otwarte na weryfikację.

Posłuszeństwo decyzji Kościoła

Wierni i osoby widzące pozostawiają rozeznanie organom oficjalnym Kościoła, mając obowiązek przyjąć w uległości ich orzeczenie. Ale orzeczenie pozytywne Kościoła jest możliwe dopiero wtedy, gdy objawienia się skończą, ponieważ dopiero wtedy można całościowo i obiektywnie zbadać skutki objawień, wraz z losami wizjonerów (tu pojawia się problem np. z Medjugorie).

Orzeczenie pozytywne następuje, kiedy wynik badań Urzędu Kościelnego jest pozytywny (według kard. J Ratzingera, pierwszym urzędem i niezastąpionym jest biskup ordynariusz miejsca).

Ostatnie uznane objawienia stały się takimi dzięki rozeznaniom (sprawa Cudownego Medalika – 1830 r.;

La Salette – 1846;

Lourdes – 1858;

Fatima – 1917).

W czasie trwania objawień Kościół nie wydaje oficjalnego rozeznania, zachowując postawę wyczekującą. Orzeczenie pozytywne zawsze następuje w jakiś czas po zakończeniu objawień.

Wymienione powyżej objawienia są wielkim darem Bożym, złożone zostały w skarbcu Kościoła, znajdując się w spokojnym jego posiadaniu, i przynoszą ciągle owoce. Stanowią też wielką pomoc dla ludu Bożego w jego pielgrzymce wiary. Jednakże te objawienia, jako prywatne, nie obowiązują do wierzenia, ponieważ nie są dogmatami i prawdami wiary wyznawanymi np. w Credo.

Orzeczenie negatywne nie musi czekać aż seria objawień się skończy.

Jeżeli w trakcie objawień wystąpią jednoznaczne negatywne cechy, Urząd Kościoła (Kongregacja Nauki i Wiary jest tu instancją najwyższą, a Urząd to najczęściej osoba biskupa danego miejsca) orzeka negatywnie w celu ostrzeżenia wiernych przed błędem, aby ich uchronić przed duchową szkodą.

Przykładem są objawienia w Garabandal (będące według ks. J. Warszawskiego SJ demoniczną imitacją Fatimy) w Hiszpanii (w latach 19611965), które po orzeczeniu negatywnym ustały.

  • Świeższym przykładem są pisma i działalność Vassuli Ryden (popierającej Garabandal), o których orzekła Kongregacja Nauki Wiary w dniu 6 października 1995 r., stwierdzając, że zawierają błędy doktrynalne.
  • Kongregacja wezwała biskupów, aby należycie pouczyli swoich wiernych i nie dopuszczali do szerzenia się jej pism. Kongregacja wezwała wiernych, by nie uznawali objawień i wypowiedzi Vassuli Ryden za nadprzyrodzone. Mimo że został podjęty dialog Watykanu z Vassulą Ryden, Nota Kongregacji Nauki Wiary nie została odwołana.

Oto fragment tego dokumentu zwracającego uwagę na problemy doktrynalne:

  • „Uważna i spokojna analiza całej sprawy, dokonana przez Kongregację w celu ‚zbadania duchów, czy są z Boga” (por. l J 4, l), ujawniła – obok aspektów pozytywnych – także cały zespół elementów o zasadniczym znaczeniu, które w świetle doktryny katolickiej należy ocenić negatywnie. Trzeba nie tylko zwrócić uwagę na podejrzany charakter zewnętrznych form, w jakich dokonują się owe rzekome objawienia, ale także podkreślić zawarte w nich pewne błędy doktrynalne [AP]. Mówią one między innymi o Osobach Trójcy Świętej, posługując się tak niejasnym językiem, że prowadzi to do pomieszania właściwych imion i funkcji Boskich Osób. Rzekome objawienia obwieszczają, że wkrótce w Kościele zapanuje Antychryst. W duchu milenarystycznym zapowiadają decydującą i chwalebną interwencję Boga, który ma jakoby ustanowić na ziemi, jeszcze przed ostatecznym przyjściem Chrystusa, erę pokoju i powszechnego dobrobytu. Przewidują też bliskie już powstanie Kościoła, który miałby być swego rodzaju wspólnotą panchrześcijańską, co jest niezgodne z doktryną katolicką. Fakt, że wymienione wyżej błędy nie pojawiają się w późniejszych pismach Vassuli Ryden, jest znakiem, że rzekome ‚niebiańskie objawienia’ są jedynie owocem prywatnych przemyśleń” (Watykan, 6 października 1995 r. w: L’Osservatore Romano, wyd. pol., 1/1996, s. 66).

Przyjęcie takiego orzeczenia najwyższego Urzędu Kościoła obowiązuje wiernych w sumieniu, a tym bardziej kapłanów i biskupów. Okazywanie sprzeciwu i zachęcanie do niego innych jest grzesznym nieposłuszeństwem i budzi u nich zgorszenie.

  • Sprawa orzeczeń negatywnych jest o tyle poważna, że np. w latach 1933–1989 naliczono w Kościele katolickim 366 objawień przypisywanych Matce Bożej, ponadto pojawiały się krwawiące krzyże i płaczące figury (Syrakuzy 1953 r.), krwawiące obrazy (katedra w Lublinie 1949 r.).  Nie mają one pozytywnych orzeczeń, ale wiele zostało odrzuconych jako nieprawdziwe (np. Oława). Inne zaś najpierw zyskały aprobatę i pozwolenie na druk (Imprimatur), ale po bliższym badaniu aprobatę cofnięto (pisma Vassuli czy objawienia w Montechiari – Italia). Trzeba uważnie nasłuchiwać głosu Kościoła – „sentire cum Ecclesia” (św. Ignacy Loyola)

Iluminizm i gnoza jako śmiertelne zagrożenie dla Kościoła

Pomimo że wiele z prywatnych objawień określanych jest jako „znaki czasu”, to niejednokrotnie można w związku z nimi dostrzec też zagrożenia dla jedności Kościoła. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, kiedy biskupi nie mogą uznać ich autentyczności. Szczególną troskę budzi liczny napływ pielgrzymów do miejsc, w których Kościół wprawdzie nie zaprzeczył, ale też nie potwierdził autentyczności objawień.

Wizjonerstwo „poza” Kościołem, a nawet „przeciwko” Kościołowi od wieków było cechą gnozy, która w ukrytej pysze i bałwochwalczym ubóstwieniu człowieka głosiła tezy o bezpośredniej relacji z Bogiem, która może się obyć bez osądu teologicznego instytucji Kościoła. Ojcowie Kościoła widzieli w gnozie podstawowe i śmiertelne zagrożenie dla prawdziwej duchowości.

Praktyka pokazuje, że pragnienie bezpośredniości poznania Boga – bez żadnych zapośredniczeń i weryfikacji – może być bardzo niebezpieczne, gdyż może być wykorzystane przez „przeciwnika”, czyli diabła, który chętnie przemienia się w anioła światłości (2 Kor 11, 14).

W takim właśnie duchu, nieco później doktor mistyczny św. Jan od Krzyża ostrzegał przed każdą formą wizjonerstwa w duchu pseudomistycznego iluminizmu, będącego odmianą gnostyckiego błędu.

  • Pożądanie wizji i objawień, co może stać się rodzajem przywiązania i zniewalającego nałogu, św. Jan nazywa dziełem diabła. Pisze on, że szatan aż dygoce z radości na widok duszy przyjmującej chętnie wizje i objawienia, a może i gotowej je uprzedzać. W taki sposób podsuwa on „truciznę błędu” i odwraca od „życia z wiary”, które decyduje o zbawieniu wiecznym. Kto życzy sobie wizji i objawień, na pewno popadnie w ciężkie błędy, ostrzega hiszpański mistyk i doktor Kościoła, gdzie iluminizm łatwo przeciwstawia się posłuszeństwu, zaś gnoza wizjonerstwa niszczy wiarę. Albowiem „pożądanie tych objawień otwiera drogę szatanowi, by mógł duszę oszukiwać innymi widziadłami, które umie on bardzo dobrze naśladować i przedstawiać je duszy jako dobre” (św. Jan od Krzyża, Droga na górę Karmel, Kraków 1995, t. II, s.11).

Wiele grup chrześcijańskich ulega dziś pokusie wizjonerstwa, które przypomina ciekawskie wróżbiarstwo, degradując przez to swoją wiarę. Wizje same w sobie nie mogą dostarczać żadnej pewnej informacji. Raczej niepokoją umysł i odbierają pokój serca, gdy człowiek chce zamienić ciemność (i zasługę) wiary – w duchu gnozy – na iluministyczną jasność, której nigdy nie osiągnie. Zachłanność światła dowodów płynących z wizji jest wprost proporcjonalna do braku wiary. Brak pewności wewnętrznej płynącej z wiary koresponduje ściśle z poszukiwaniem zewnętrznych dowodów w wizjach, co jest ulotne i w istocie nie do zrealizowania.

Pragnienie nadzwyczajnego poznania jest dziś cechą wielu charyzmatyków.

Istnieje w tych środowiskach potrzeba ustawicznego rozeznawania duchowego, aby rozpoznać odwieczną pokusę gnozy, zwodniczą propozycję węża. Istnieje demoniczny „dar języków” (K. Koch). „Spoczynek w Duchu” to nie musi być zawsze wydarzenie duchowe, ale może być psychologiczne lub okultystyczne (por. ks. kard. L. Suenens, „Spoczynek w Duchu” kontrowersyjne zjawisko, Kraków 2005 r.). „Dar poznania” – jako forma charyzmatu proroctwa (Ph. Madre) to nie gnoza czy wróżbiarstwo, które zniewala.

Zdarzają się jednak takie nadużycia, gdy szuka się poznania w zbyt konkretnych i przyziemnych sprawach.

Dziś „pożądliwość poznawcza” gnozy przybiera formę mediumizmu, obecnego często w radiestezji, bioenergoterapii, a także w różnych formach pseudomedycznych i pseudopsychologicznych terapii czy „mentalnych” treningów „supernauczania”. Stosuje się tam często tzw. wizualizacje, nie weryfikując zwodniczych podszeptów wyobraźni, swoiście i zbyt optymistycznie zdefiniowanej.

W tym kontekście praktykuje się tu często wizualizacje „przewodników wewnętrznych” (praktyka stosowana od wieków w szamanizmie i w rozmaitych formach spirytyzmu i magii), co może – w całkiem niezamierzony sposób – otwierać na mediumiczny kontakt z duchami, które tylko pozornie są przyjazne (to zagrożenie dotyczy także dzieci).

W kontekście reaktywacji gnostyckiego myślenia należy zwrócić szczególną uwagę na pseudopsychologię podszywającą się pod neutralną psychologię, a stosującą w istocie ukryte założenia pozapsychologiczne. Prezentuje ona możliwości rozwoju umysłu-mózgu jako rzekomo czysto psychologiczne (np. Metoda Silvy czy NLP).

Tymczasem owe techniki (nauczane często przez niepsychologów) umocowane są nie w kontekście psychologii, ale w obszarze – podmieniającej ją – ideologii „gnostyckiej”, traktującej człowieka jako „geniusza-boga” (problem grzechu idolatrii). Stąd tego rodzaju „przemiany osobowości”, które rozpoczynają się od niewinnych propozycji poprawy umiejętności myślenia czy pamięci, kierowane są ku rozbudzaniu zdolności paranormalnych, traktowanych jako duchowe czy boskie. Powoduje to poważne spustoszenia duchowo-moralne, a nie tylko psychiczne.

Chodzi tu o doświadczenia i zniewolenia medialne. Według świadectw egzorcystów, są one związane nie tylko z satanizmem, ale także z magią, spirytyzmem (dziś także channelingiem czy doświadczeniami UFO).

Do tego tematu można zaliczyć doświadczenia z aniołami czy duszami czyśćcowymi, które mogą być czasami prawdziwe. Tu należy włączyć doświadczenia z „pismem automatycznym”, które są problematyczne w kontekście mistyki nadzwyczajnej, jak było widoczne w doświadczeniach Vassuli Ryden.

Nie wszyscy jesteśmy więc jednego Ducha, stąd „badajmy duchy czy są z Boga(l J 4, l).

Wizje mogą niszczyć wiarę, a iluminizm – posłuszeństwo, gdzie zerwanie więzi z Kościołem i jego nauką jest także zerwaniem ich z Duchem Świętym, co może być niebezpieczne dla naszego zbawienia.

Jak przypomina bowiem Jan Paweł II,

  • „sam Chrystus Pan w trosce o tę wierność dla prawdy Bożej przyobiecał Kościołowi specjalną pomoc Ducha Prawdy, wyposażył w dar nieomylności tych, którym zlecił przekazywanie tej prawdy, jej nauczanie – jak to dokładnie określił Sobór Watykański I, a powtórzył SobórWatykański II” („Redemptor hominis” 19).

ks. Aleksander Posacki SJ

Edytowany przez Renata Maj 30 '16, 19:32
Besia
Besia Cze 1 '16, 10:44

s. Dominika Steć, ZSJM

Jezu cichy i pokornego serca, uczyń serca nasze według serca Twego

Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. (Mt 11,28)

Te słowa Pana Jezusa można przyjąć jako motto rozpoczynającego się miesiąca. Jezus zaprasza wszystkich, bez wyjątku. Zachęca nas do postawienia odważnego kroku na Jego drodze, nacechowanej cichością i pokorą.

Każda droga ma swój początek i koniec. Każda droga ma swój cel. Na drodze Jezusa On sam jest początkiem i końcem. Jezus jest także celem. „Ja jestem drogą, prawdą i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie”(J 14,6).

Patronowie tego miesiąca są dowodem na to, że pójście drogą Pana jest możliwe i tylko ta droga jest prawdziwa i do końca pewna, choć nie jest łatwa.

Św. Jan Chrzciciel to człowiek drogi Bożego Baranka. Imię Jan (Johanan) znaczy „Bóg jest miłosierny”. Imię to nakreśliło rys jego powołania. Narodził się, aby prostować drogę Panu, aby wskazać ludziom szlak do Bożego Miłosierdzia. Według Sługi Bożego Ks. Michała Sopoćki, tą jedyną drogą, jest pokuta. „Duch pokuty uprzedza i zapewnia Miłosierdzie Boże, jak narodzenie Jana uprzedziło i zapewniło ludziom przyjście Zbawiciela świata. Jeżeli więc chcemy zapewnić sobie zmiłowanie Boże, winniśmy się starać o ducha pokuty, o ducha gorliwości służenia wszystkim, kogo Bóg postawi na drodze życia naszego, komu tylko będziemy mogli świadczyć uczynki miłosierne. We wszystkich okolicznościach naszego życia zawiera się myśl Boża, byśmy nie marnowali dobrych okazji, jakie sam nam stwarza, a możliwie wszędzie przychodzili z pomocą bliźnim potrzebującym. Do najprzedniejszych dobrych uczynków Kościół zalicza modlitwę, post i jałmużnę.”

Św. Jan Chrzciciel był „głosem wołającego na pustyni...” (por. J 1,23), dotykał słowem, czasami bardzo twardym, karcąc faryzeuszów i saduceuszów. Jego słowo było pełne łaskawości wobec prostego ludu, celników, żołnierzy. Żądał od nich tylko uczynków miłosiernych: „Pytały go tłumy: Cóż więc mamy czynić? On im odpowiadał: Kto ma dwie suknie, niech jedną da temu, który nie ma; a kto ma żywność, niech tak samo czyni. Przychodzili także celnicy, żeby przyjąć chrzest, i pytali go: Nauczycielu, co mamy czynić? Nie pobierajcie nic więcej ponad to, ile wam wyznaczono. Pytali go też i żołnierze: A my, co mamy czynić? On im odpowiadał: Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie.” (Łk 3, 10-14).

Warunkiem wejścia na drogę Jezusa, jest postawa otwartości na Jego łaskę. Można pójść za Barankiem tylko wtedy, kiedy się Go pozna. Tylko na pewnej drodze można postawić bezkompromisowy krok. Jezus jest przed nami, jest pierwszy. Św. Jan mógł rozpoznać Jezusa, gdyż był otwarty na pełnienie woli Ojca, wsłuchany w głos Ducha Świętego. „Jan dał takie świadectwo: Ujrzałem Ducha, który jak gołębica zstępował z nieba i spoczął na Nim. Ja Go przedtem nie znałem, ale Ten, który mnie posłał, abym chrzcił wodą, powiedział do mnie: Ten, nad którym ujrzysz Ducha zstępującego i spoczywającego nad Nim, jest Tym, który chrzci Duchem Świętym. Ja to ujrzałem i daję świadectwo, że On jest Synem Bożym.” (J 1,31-34). Odczytał łaskę chwili, poznał sercem i rozpoznał „przechodzącego Jezusa”. Spotkanie ze Zbawicielem sprawiło, że na drodze, którą Jan prostował dla Jezusa, Mistrz stanął na pierwszym miejscu. Stał się sensem tej drogi dla innych. Jan potrafił zająć pozycję „w cieniu”. Rozpoznał Jezusa i wskazał Go innym.

Otwarcie się na Pana, na Jego głos, uznanie w Nim Tego, który „przewyższa godnością” sprawia, że człowiek staje się świadkiem Jezusa. Emanuje na innych ludzi swoim życiem, swoją świętością. Nie skupia na sobie, ale prowadzi do Jezusa. Wskazuje prawdziwy cel - Jezusa, Baranka Bożego, który gładzi grzechy świata. „Doskonałość osoby miłowanej udziela się miłującemu - nauczał Ks. Sopoćko. - Jeżeli tedy człowiek należycie kocha Boga, sam się udoskonala i uszczęśliwia”.

Miłość do Boga sprawia, że człowiek idzie za Nim, choćby na krzyż. Jego wybór drogi staje się odpowiedzią na Boże wezwanie. „Powołanie opiera się na zmyśle wewnętrznym - pisał Sługa Boży- ukazującym, kim jest Bóg, jaka jest wartość duszy ludzkiej i jakie są jej prawdziwe potrzeby. Objawia się ono u powołanego w ofiarowaniu życia Bogu. W rzeczywistości Bóg staje przed duszą, podbija ją i pociąga do siebie. Wówczas idziemy za Nim, mówimy o Nim z innymi, wpadamy w zapał i bronimy Go wobec przeciwników. Oto jutrzenka apostolstwa. Należy ją witać sercem czystym i ochotą do pracy.”

Z takim to właśnie zapałem odpowiedział na Boże powołane kolejnym patronem tego miesiąca - św. Piotr Apostoł. Jezus zmienił jego historię, nadał mu nowy kąt patrzenia na życie. Z chwilą powołania, Szymon otrzymał od Jezusa nowe imię: Piotr. On także, podobnie jak św. Jan Chrzciciel, nie poszedł drogą Pana tylko dla własnej satysfakcji. Przyjął Boże wezwanie, aby w przyszłości tą drogą poprowadzić innych, aby być kamieniem węgielnym pod cały duchowy gmach Kościoła.

Proces wychowania Piotra przez Pana Jezusa trwał przez trzy lata - zauważył Ks. Sopoćko - i dopiero po swoim zmartwychwstaniu Jezus nadał Piotrowi prymat. „Dla utwierdzenia go w pokorze dopuścił na niego aż trzykrotny upadek, by był wyrozumiały dla innych i ufał nie tyle swojej miłości, ile nieskończonemu miłosierdziu Bożemu, któremu tylko zawdzięcza, że nie podzielił losu Judasza, nawrócił się, pokutował i teraz został wyróżniony wśród innych.”

Według Ks. Michała Sopoćki, doświadczenie św. Piotra jest lekcją życia także dla nas. „Zbytnia ufność w siebie zwykle zasklepia i sprawia, że się nie liczymy z naszymi słabościami - pisał. - Bez pomocy Bożej najbardziej mężny człowiek nie może być wiernym swym obowiązkom, ”nie może czuwać nawet jednej godziny" z Mistrzem.

Jednak otwartość św. Piotra, jego współpraca z łaską Bożą sprawiły że, pomimo jego porywczego temperamentu, nauczył się naśladować Jezusa, który jest cichy i pokornego serca. Kochał Mistrza całym sercem, ufał Mu i to zaufanie Jezusowi było siłą do trwania przy Zbawicielu i źródłem odwagi, by wyznać: „Panie Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham”(J21, 17)

Choć przypieczętował swoją życiową drogę śmiercią na krzyżu, nie zwątpił, nie uląkł się. Oddał całkowicie swoją wolę Mistrzowi. Chciał naśladować Jezusa do końca. „Zwykle w latach młodzieńczych odczuwamy męstwo i niezawisłość - pisał Sługa Boży - a w starości bojaźń i zależność. W życiu Piotra stało się odwrotnie. Na tym polega doskonałe naśladowanie Pana Jezusa, do którego Zbawiciel zachęca Piotra jak żadnego z Apostołów.

Wśród czerwcowych patronów można tu jeszcze przywołać postać św. Pawła, który potrafił przyjąć swoje męczeństwo jako owoc zjednoczenia z Jezusem. ”Św. Paweł nic nie chciał znać, oprócz nauki krzyża - pisał Ks. Sopoćko - niczego nie doświadczać, prócz doświadczenia krzyża. Aby tak twierdzić, trzeba dojść do stanu, jak on, gdy powiedział „żyję nie ja, ale żyje we mnie Chrystus” (por. Gal 2,20).

Szedł w imię Jezusa, bo „miłość nie szuka swego”. Przebaczał, bo „miłość jest łaskawa, ... nie pamięta złego,.... wszystko znosi”. Nie ustawał w głoszeniu Ewangelii, bo „miłość nigdy nie ustaje”.... Sensem jego drogi był Jezus „ Gdy żyjemy, żyjemy dla Pana, a gdy umieramy, umieramy dla Pana” (Rz 14, 8). Do tego zdania Sługa Boży Ks. Michał w swoim Dzienniku dodał tylko jedno zdanie komentarza: „Mamy pragnąć tylko Jego świętej woli”.

Pragnienie pełnienia woli Bożej było dla św. Jana, św. Piotra i św. Pawła, jakby wspólnym mianownikiem. Wszyscy odznaczali się otwartością na głos przechodzącego Mistrza. Każdy z nich, na swój sposób świadom swojej niegodności idzie drogą, na której spotkał Jezusa. Trzech świętych, pochodzących z bardzo różnych środowisk osiągnęło cel drogi, na której tak jak u Mistrza, nie zabrakło krzyża. Zrealizowali swoją drogę powołania, bo zaufali Jezusowi, który jest „cichy i pokornego serca”.

Każdy z nas, współczesnych ma również w sercu wpisaną drogę do Pana. Nie musimy jej szukać nad Jordanem, jak św. Jan, ani pod Damaszkiem, jak św. Paweł. Nasza droga również nie musi prowadzić przez malowniczy zakątek nad jeziorem Galilejskim, jak u św. Piotra.

Gdzie dziś mamy szukać Jezusa? Cichy i pokorny Jezus czeka na nas zawsze w Najświętszym Sakramencie i w swoim Słowie. Sługa Boży pisał, że „miłość Boga winna wciąż wzrastać, dlatego, że chrześcijanin jest na ziemi wędrowcem - ma wciąż postępować naprzód, bo ruch naturalny staje się tym prędszy, im bardziej zbliża się do celu. Miłość wzrasta jak cecha, jak ciepło, stając się bardziej intensywne przez zasługi, modlitwy i sakramenty.” (...) „Jak dojść do życia modlitwy? Przez pokorę, bo modlitwa należy do łaski Bożej, a Bóg tylko pokornym łaskę daje. Trzeba do tego umartwić się, by się oderwać od rzeczy zmysłowych i od siebie. Szczególnie należy umartwiać język uczynić milczenie w swojej duszy, uciszyć namiętności, by słyszeć Mistrza, który przemawia po cichu. Wreszcie - często wznosić akty miłości Boga i bliźniego oraz praktykować rozmyślanie przy pracy.”

Przypatrując się Słudze Bożemu Ks. Michałowi Sopoćce, można stwierdzić, że jego życie było właśnie takie. Sam Pan Jezus powiedział o nim do św. Faustyny: „Jest to kapłan według serca mego”. Pozostał w cieniu wielkich dzieł Bożego Miłosierdzia, cichy i pokornego serca.

Żródło: Czas Miłosierdzia, nr 6(170)/2004
Besia
Besia Cze 2 '16, 08:31

ks. Aleksander Posacki SJ

Zrozumieć cierpienie

Posłaniec

 



W poczekalniach lekarzy, uzdrowicieli czy bioenergoterapeutów siedzą ludzie często udręczeni bólem fizycznym i cierpieniem wynikającym z choroby. Ci jednak cierpiący dolegliwości fizyczne ludzie i przeżywający nierzadko ogromny lęk, napięcie czy w końcu zniecierpliwienie nie zawsze są w prawdziwym kontakcie z samymi sobą. Nie bardzo uświadamiają sobie prawdziwe przyczyny swego cierpienia, chaosu we własnym organizmie czy niepokoju we własnej duszy. Nierzadko wmówiono im powierzchowne teorie i podsunięto wynikające z nich łatwe rozwiązania. Zawierzyli ślepo zewnętrznej ingerencji medycznej lub też potraktowali siebie jako cząstkę kosmicznej machiny, którą można zewnętrznie przy pomocy wyuczonych technik "wyregulować", ustanawiając odpowiednie "poziomy energetyczne". Nawet jeśli w takim myśleniu i działaniu jest jakaś cząstka prawdy, część potraktowano tu za całość. W takim zredukowanym obrazie ludzie nierzadko sami zdegradowali się jako osoby i wyeliminowali własną duszę, która cierpi i kocha, ale też błądzi i czyni nieprawość.

ZROZUMIEĆ

Doznajemy bólu fizycznego i cierpienia wewnętrznego. Cierpimy nieświadomi tego, co się dzieje. Miotamy się w odruchach tłumionego gniewu i uginamy pod presją poczucia winy. Kiełkują w nas słabości, niedomagania i choroby. Trudno powiązać przyczynę ze skutkiem, niemożliwe jest, by dociec źródeł problemu i "znaleźć winnego".
Tak naprawdę jesteśmy jednak w ogromnej mierze ofiarami naszej przeszłości. Ofiarami naszych rodziców, rodzinnych relacji, które także oni wnieśli w nasze życie jako ofiary swej własnej przeszłości. Wszyscy jesteśmy "zranionymi dziećmi". Granica pomiędzy winą a niewinnością staje się bardzo nieostra. Jako ofiary jesteśmy niewinni, ale to nie znaczy, że jesteśmy pozbawieni winy, jeśli dopuszczamy do tego, by inni (własne dzieci, przyjaciele, "obcy") stawali się dla nas obiektem odreagowania dla naszych emocji, dla naszych zranień oraz dla naszych najgłębszych i najgłębiej niezaspokojonych potrzeb. W naszej ślepocie "zarażamy" innych cierpieniem. Zraniony rani innych. Co więc mamy czynić? Należałoby - jak to radzi wybitny terapeuta K.J. Stettbacher - przyznać się szczerze do chaosu w naszym życiu i wynikającego stąd zjawiska przeniesienia czy projekcji winy na innych ludzi, które często ich niesprawiedliwie krzywdzi. Mechanizm "kozła ofiarnego" jest zresztą najgłębiej obecny w naszej kulturze, co próbował wykazać R. Girard twierdząc, iż sam Chrystus padł ofiarą tego mechanizmu a ponadto jakby przez to zdemaskował go do końca.

Należy przy tym założyć, że nasze pierwotne, najgłębsze "ja" jest wewnętrznie dobre. Nasza dusza mimo to, iż jest zraniona jakimś tajemniczym złem pierwotnym, jest bardziej dobra niż zła. I taki właśnie jest najgłębszy także chrześcijański punkt widzenia. Na pierwotne dobro duszy czy fundamentalną świętość naszego "ja" nakładają się, jak nagromadzone śmieci, rozmaite nie tylko grzechy (których nie należy lekceważyć i które niosą w sobie obiektywny ciężar realnej winy), ale także urazy i zranienia, które wtórnie rodzą "zło odreagowania": nienawiść, żal, gniew, rozpacz, lęk czy w końcu niszczące poczucie winy.

Jak stwierdza K.J. Stettbacher, największym źródłem oporu wobec procesu zdrowienia - albo, mówiąc dokładnie wobec prawdy o własnym życiu i cierpieniu - jest uporczywe, niezmordowane, nieracjonalne poczucie winy. To poczucie winy wywodzi się z sytuacji z przeszłości, do których nie mieliśmy możności dopasować się, w których nie umieliśmy i nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego rozwiązania; z trudnych sytuacji mających miejsce w czasach, gdy nie odpowiadaliśmy za siebie i nie byliśmy w stanie zrobić nic więcej ponad to, co zrobiliśmy. Dlatego już sam Bóg poucza nas o tym: Przeto nie sądźcie przedwcześnie, dopóki nie przyjdzie Pan, który rozjaśni to, co w ciemnościach ukryte i ujawni zamiary serc (1Kor 4,5). A jeśli oskarża nas serce nasze, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko (1J 3,20).

Spróbujmy w takim świetle spojrzeć na siebie. Spróbujmy w tym kluczu zrozumieć siebie i innych. Zrozumieć także pośród zasadniczej niezrozumiałości, która przejawia się boleśnie w pomieszaniu zdarzeń, poplątaniu losów, pogmatwaniu uczuć. Zrozumieć po to, by przebaczyć, choć przebaczenie jest czymś innym niż samo zrozumienie.

PRZEBACZYĆ

Chrześcijanie od dawna uznawali potrzebę przebaczania innym oraz przyjmowania przebaczenia jako przygotowania do uzdrowienia. Jezus przygotował paralityka do tego, by zaczął chodzić, poprzez przebaczenie mu jego winy, "paraliżu grzechu" (Mk 2,1-12). Św. Jakub (5,15-16) mówi o tym, że aby wyzdrowieć, należy wyznawać grzechy, modlić się jeden za drugiego, co zakłada przebaczenie. Św. Beda (735 r.) cytował zarówno List Św. Jakuba, jak i dekret papieża Innocentego I, że penitenci nie powinni być namaszczani olejami dla uzdrowienia, dopóki nie otrzymają przebaczenia.

Współczesna medycyna psychosomatyczna odkryła zależności między przeżyciami psychicznymi a reakcjami fizycznymi czy fizjologicznymi. W następstwie także wpływ np. optymizmu czy też stanów depresyjnych na zdrowie fizyczne. W tym przypadku jednak chodzi o coś o wiele głębszego. O coś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak konfrontacja z jakąś negatywnością czy wręcz poszukiwaniem własnej winy, co kojarzyłoby się z tzw. "myśleniem negatywnym". W tym przypadku jednak będzie to wina realna, a nie urojona, która może mieć charakter destrukcyjny. Ponadto takie doświadczenie winy ma charakter osobowy, skierowany do siebie, do Boga czy w końcu do innych ludzi. Przebaczenie jednak nie ma charakteru podsycania własnej winy, ale przeciwnie, poprzez konfrontację z nią prowadzi do pewnego jej unicestwienia. Przebaczenie bowiem rozpoczyna się od decyzji zaprzestania pielęgnowania gniewu wobec drugiej osoby lub poczucia winy wobec samego siebie. Jest to akt otwarcia, który niweluje napięcia, jakie rodzą właśnie gniew i poczucie winy. Te związki zauważa i opisuje właśnie medycyna psychosomatyczna, nie bardzo jednak określając przyczyny czy podając drogi wyjścia. Pielęgnowane w sobie złość i poczucie winy mogą spowodować nadciśnienie, astmę, migrenę i wiele innych rozmaitych chorób.

Najgłębszą przyczyną tego rodzaju dolegliwości nie są jednak same w sobie złość i poczucie winy, które mają charakter psychiczny czy właśnie psychosomatyczny, ale jest nią brak przebaczenia, który jest grzechem i ma charakter duchowy. Jednym z najczęstszych i najpoważniejszych grzechów, które doprowadzają do chorób ciała, są grzechy nieprzebaczenia, często ignorowane, niedoceniane czy wręcz niedostrzegane ze względu na swoją subtelną materię i pewną niewymierność. Doświadczenie przebaczenia jest nie tyle zadośćuczynieniem sprawiedliwości, co miłości, które zresztą wedle Biblii mogą być tym samym. Praktyka chrześcijańska na całym świecie wykazuje, że nic tak nie przeszkadza w osiągnięciu pełnego uzdrowienia, jak brak przebaczenia w naszym życiu. Jest to przeszkoda, której nie sposób ominąć. Mówi o tym sam Jezus: Jeśli nie przebaczycie ludziom, i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień (Mt 6,15). Przebaczenie dotyczy przebaczenia sobie, drugiej osobie czy nawet samemu Bogu. Doświadczenie chrześcijańskie wskazuje, że te trzy wymiary są rzeczywiście różne, choć powiązane z sobą.

Bywa tak, że bardzo trudno jest przebaczyć innym ludziom, w tym także swoim rodzicom czy innym bliskim krewnym. Praktyka pastoralna wskazuje, że należy przebaczyć wszystkim bez wyjątku. W tym celu należałoby nawet sporządzić coś w rodzaju rejestru pamięci czy rachunku sumienia. Wielu ludzi ma też problemy z przebaczeniem samym sobie. Barbara Shlemon, zajmująca się posługą uzdrawiania, opowiada o kobiecie, która przez kilka lat cierpiała na migrenowe bóle głowy. Te dolegliwości rozpoczęły się zaraz po usunięciu ciąży. Kobieta owa usprawiedliwiała swój czyn a nawet się nim chełpiła. Jednak jej ciało nie przyjmowało argumentacji umysłu. Pojawiły się bóle głowy. W końcu skruszyła się i poszła do spowiedzi. Migrena całkowicie minęła. Później opowiedziała Barbarze, że dosyć łatwo uwierzyła w to, iż Bóg przebaczył jej czyn, lecz z trudem ona przebaczyła sobie samej.

Wreszcie istnieją ludzie, którym jest bardzo trudno przebaczyć Bogu. Przypisują oni Bogu brak wystarczającej troski o nich, co przejawiło się - ich zdaniem - w wielu bolesnych, traumatycznych zdarzeniach czy ciężarach ponad siły. Bywa jednak tak, iż odkrywają, że błędnie interpretują działanie Boga we własnym życiu, nie doceniając także Jego dalekosiężnych i tajemniczych planów związanych ze zbawieniem ludzi. "Przebaczyć Bogu", to uznać Jego suwerenność, Jego prawo do decydowania o zdarzeniach, nawet jeśli ich nie rozumiemy, nie przyjmujemy, gdyż wydają nam się trudne, bolesne i ponad siły (por. Hi 42,1-6).

ks. Aleksander Posacki SJ

Besia
Besia Cze 6 '16, 15:41
Barbara KarpińskaOSIEM BŁOGOSŁAWIEŃSTW — DROGOWSKAZY NA DRODZE NAWRÓCENIA

W trakcie jednej z dyskusji ze znajomymi na temat kim jest i kim powinien być polski katolik, uderzyło mnie, że cała rozmowa toczyła się jedynie w obszarze przestrzegania Dekalogu, wypełniania lub nie przez każdego z nas programu pewnego minimum. Na argument, że przecież mamy wyraźne wskazówki do tworzenia i budowania żywej więzi z Chrystusem, do kroczenia drogą Miłości wypływające z Kazania na Górze, usłyszałam, że to wskazówki dla wybranych — świętych za życia, że to niemożliwe, aby realizować je właśnie tu i teraz w Polsce na początku trzeciego tysiąclecia.

Zaledwie trzy lata temu Ojciec Święty, podczas swojej siódmej pielgrzymki do Ojczyzny, przypomniał nam wszystkim społeczny i indywidualny wymiar chrześcijańskiego bycia szczęśliwymi tu i teraz. Papież zachęcał do odrzucenia lęku i małostkowości w wypełnianiu skierowanego do wszystkich pokoleń i wszystkich ludzi wezwania Chrystusa oraz do otworzenia się na dary płynące z realizacji zachęty do bycia szczęśliwym tu i teraz i w wieczności.

BŁOGOSŁAWIENI UBODZY W DUCHU — boimy się ubóstwa. Boimy się uzależnienia od innych ludzi. Pragniemy, zdobywamy, pomnażamy, zamartwiamy się brakami materialnymi. Nie chcemy być ubodzy, a nawet jeśli już z różnych przyczyn tacy się stajemy, to jak blisko nam do ewangelicznego bogacza w pragnieniach serca i oczekiwaniach. Trudno jest na co dzień zaakceptować postawę całkowitego braku samowystarczalności wobec Boga i bliźnich. Nieuporządkowane pragnienia korzystania i posiadania, przywiązanie do drobiazgów sprawia, że nie chcemy przyjąć, bo nie potrafimy zauważyć tego, co Bóg pragnie zaoferować. Wydaje się nam, że własny pomysł na szczęście jest lepszy, pełniejszy.

BŁOGOSŁAWIENI, KTÓRZY SIĘ SMUCĄ — wielu jest zasmuconych, jednakże, czy ich smutek jest smutkiem ewangelicznym, czy płynie z bogactwa i głębi relacji z drugą osobą, z Bogiem? Czy w imię miłości bliźniego zasmuca nas czyjś grzech, czy może raczej udajemy, że nie widzimy lub pełni oburzenia piętnujemy już nie grzech, ale osobę? Czy w imię miłości bliźniego i poczucia wspólnoty ze wszystkimi dziećmi Boga zasmuca nas ludzka tragedia — czy raczej gotowi jesteśmy dopatrywać się w takiej czy innej katastrofie, kataklizmie słusznej kary Bożej na grzeszników? Czy smutek płynący z bezradności wobec nieuleczalnej choroby bliskiej osoby, śmierci nie przeradza się w narzekanie i powątpiewanie w Bożą Miłość do każdego?

BŁOGOSŁAWIENI CISI — jak łatwo i szybko poddajemy się złym, destrukcyjnym emocjom. Wydaje się, że na każde zło, każde odrzucenie, każdą niegodziwość musimy sami zareagować słusznym gniewem, podniesionym głosem, oburzeniem, czasem obrazą i urażoną własną godnością.

BŁOGOSŁAWIENI, KTÓRZY ŁAKNĄ I PRAGNĄ SPRAWIEDLIWOŚCI — czy w każdej sytuacji życiowej staramy się szukać, rozpoznawać i wypełniać wolę Boga; czy raczej stosujemy własną miarę sprawiedliwości — inną dla bliźnich, inną dla siebie?

BŁOGOSŁAWIENI MIŁOSIERNI — jak często nasza wyobraźnia o uczynkach miłosierdzia jest spętana brakiem znajomości samego siebie, gdy wydaje się nam, że posiadając niewiele , niewiele możemy uczynić. Jak trudno jest nam uświadomić sobie, że mamy dzielić się z innymi tym wszystkim co sami w nadmiarze otrzymaliśmy od Boga — duchowo i materialnie. Będąc ubogimi w duchu, szybciej odkryjemy osobiste możliwości bycia miłosiernym dla bliźnich i dla siebie samego.

BŁOGOSŁAWIENI CZYSTEGO SERCA — oczyszczanie serca, życie w coraz pełniejszej harmonii ze Słowem Boga i Jego wolą, dokonuje się stopniowo, jest dynamiczną drogą. Czystego serca nie uzyskuje się jednorazowym aktem woli. To jest łaska dawana człowiekowi darmo. Pan Bóg jednak pragnie z nami współpracować pomnażaniu tej łaski. Jak często poddajemy się zniechęceniu i rezygnujemy z codziennej wewnętrznej walki, ulegając pokusom otaczającego nas świata...

BŁOGOSŁAWIENI, KTÓRZY WPROWADZAJĄ POKÓJ — dramatyczny apel o pokój, nie zostanie zrealizowany dotąd, dopóki pokój nie zagości w sercu każdego człowieka. Nie zaniesiemy pokoju innym, dopóki sami nie będziemy go posiadać i dopóki sami nie otworzymy się na dar pokoju, jaki daje Chrystus. Aby móc się dzielić i wprowadzać pokój z bliskimi, sąsiadami, we własnej dzielnicy, mieście, kraju, na świecie potrzeba żyć i świadczyć życiem według zachęt płynących z kolejnych Błogosławieństw.

BŁOGOSŁAWIENI, KTÓRZY CIERPIĄ DLA SPRAWIEDLIWOŚCI — pokusa zniechęcenia w zaangażowaniu, kiedy efekty działania nie przynoszą oczekiwanych rezultatów; lęk wobec prześladowań i przeciwności — to wszystko hamuje i powstrzymuje nas przed zdecydowanym działaniem w wypełnianiu woli Boga.

Zachętę do nawrócenia kierujemy raczej do innych, a sami zadawalamy się letnim przestrzeganiem Dekalogu i przykazań kościelnych, uważając, że jest to maksimum na które nas stać i dziwimy się, dlaczego pomimo tego nie jesteśmy spokojni, nie jesteśmy szczęśliwi, brak nam chrześcijańskiej radości w trudach i przeciwnościach. Jeśli nie nawrócimy się do Boga, poprzez odważne wypłynięcie na głębię chrześcijaństwa, wyznaczoną przez Osiem Błogosławieństw, dopóki nie zaczniemy przemieniać własnego życia według danych nam wskazówek nigdy nie odczujemy szczęścia płynącego z obcowania na co dzień z Bogiem i danej szansy przemieniania świata, będziemy brodzić przy brzegu i w głębi serca zazdrościć tym, którzy zaufali Bogu.

Strony: « 1 2 3 4 5 »