Już jest nowy numer:
Z O B A C Z !
Kilka lat temu byłam w opłakanym stanie. Na skraju życia i śmierci z własnego wyboru. Byłam chora, nieszczęśliwa, słaba, samotna. Kilka lat próbowano mnie zdiagnozować, ale bez skutku. Odwróciłam się od rodziny , poszłam w kierunku kart Tarota. Wszystko było nie tak. W dni kiedy miałam już dość i chciałam wszystko zakończyć pokłóciłam się z Bogiem. Wykrzyczałam mu w sercu, że jak on czegoś nie wymyśli to ja nie chce tak żyć. Ustaliliśmy jedno. Ja się zmienię, a czy on mi pomoże to już sama miałam się przekonać. Zero przygotowania do spowiedzi. Poszłam zupełnie spontanicznie. Kupiłam różaniec i całą masę poradników, modlitewników.
Dokładnie ostatniego dnia kiedy kończyłam Nowennę znalazło się rozwiązanie mojej choroby.Czułam się silna, nagle odzyskałam męża, stałam się spokojna. Tak bardzo dziękuję Bogu, że udało się mnie wyleczyć. Od tego czasu minęło kilka lat, a ja wciąż gdzieś tam tęsknie wyglądam prawdziwej przyjaźni. Takiej prawdziwej wśród ludzi, którzy gdzieś tam podzielają moje poglądy. Niestety wciąż trafiam nie tak. Na ateistów nienawracalnych. Na ludzi, którzy nie uznają Matki Boskiej. Na ludzi, którzy rozbijają małżeństwa lub tkwią w związkach homoseksualnych. Nie mnie ich oceniać, ale mamy inne punkty widzenia. Stoję sama wśród ludzi. Czuję się samotna. Mam wspaniałego męża, ale nie mam prawdziwych przyjaciół. Czy mogę prosić Boga o więcej ? Wstyd mi. Za każdym razem kiedy chcę prosić odkładam różaniec. Nie mogę prosić go o więcej kiedy dał mi tak wiele ....
Serce mi pęka patrząc na zdjęcia ludzi, którzy w większym gronie spędzają czas. Wiem, że nigdy nie będę tam pasowała. Nigdy.
Gdyby ktoś zechciał napisać...
majazubrowska@gmail.com
Nie sluchalam radia, nie ogladalam telewizji za duzo tam tej milosci, naciganej, ale jednak milosci. A ja taka sama, jak kolek, samotne wieczory, samotne soboty, samotne niedziele.
Najpierw myslalam, ze to za kare, ze ja sie nie nadaje do ludzi, do zwiazku. No tak, taka pokaloczona egoistka, ciagle ja i ja. Pozniej bylo oddanie sie innym, ale przeszyte samotnoscia. A pozniej wpadlam jeszcze na kilka innych pomyslow, aby sie zajac czyms, czymkolwiek. A Bog? Bog patrzyl. Nie krzyczal, byl, czasem odchodzil na bok, wtedy uporczywie ja krzyczalam "no co zem znow zrobila, ze sie odsuwasz?" Potem znow rozpacz, ze sama, ze tyle modlitw o meza, o powrot bylego, cuda wianki wymyslalam. A moze to nie chodzi o ilosc? Moze nawet nie o jakosc, moze nawet nie o to by pasc krzyzem i bite 30 minut odlezec? Moze chodzi o chwile, krotka i mala, ale stala. Ta rano gdy sie obudze i przy kawie usmiechnac sie i powiedziec "dobrze, ze jestes" i myjac zeby, wiedziec, ze usmiech moj wcale nie jest beznadziejny, bo taki mial byc, a nie inny. A potem byla znow ciemnosc i lzy i rozpacz i krzyk "no dobrze, to juz bierz wszystko i czas tylko zabierz ta samotnosc" i na ironnie bylo jeszcze samotniej. A moze by tak zaakceptowac, moze ja pokochac, moze poszukac siebie, w tym bolu i rozpaczy znalezc te rany, ktore bola i beda jeszcze chwile bolaly, pomyslec, pomarzyc, znow zaczac sie uczyc, moze zrobic porzadek ze swoim balaganiarstwem. Moze przyjac to, jako dar, ktory ma mnie zmienic, przygotowac na przyszlosc, na siebie, na drugiego czlowieka. Moze juz sie nie zapierac rekami, nogami, nie walczyc z Bogiem, a dac Mu dzialac, powoli spokojnie?