Już jest nowy numer:
Z O B A C Z !
I brak pomysłu na to co dalej. Brakuje mi sił by walczyć.
Jakiś rok temu odmówiłam NP w intencji uzdrowienia ran bliskiej osoby. Podjęłam tę intencję święcie przekonana o jej słuszności (aż takie wewnętrzne przynaglenie, żeby modlić się właśnie w tej intencji). Przez jakieś pół roku nie działo się w tej sprawie kompletnie nic, aż nagle znajomość zaczęła się sypać. Zaczęły się problemy w pracy do tego stopnia, że musiałam ją zmienić. Teraz jestem zmuszona robić coś na czym kompletnie się nie znam i w ogóle mnie nie interesuje. Znajomi zupełnie mnie nie rozumieją, nękają mnie myśli komu z nich mogę prawdziwie ufać. Nawet takie rzeczy jak podróżowanie na uczelnię i z powrotem mnie przerastają, że o obowiązkach związanych z nauką nie wspomnę. No i na domiar przykrości wczoraj zmarł mi piesek. Nękają mnie koszmary i natrętne myśli. Z musu biorę różaniec do ręki, to bardziej klepanie niż rozważanie. Już tyle razy chciałam zarzucić intencję o możliwość rozmowy i pojednania z ważną dla mnie osobą. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie jest tak źle skoro druga strona deklaruje spełnienie swojej obietnicy, czyli spotkanie i rozmowę, ale co z tego skoro osoba ta ponoć ciągle nie ma czasu. Uwierzcie kilkakrotnie prosiłam o spotkanie...Z jednej strony czuję wewnętrzny sprzeciw ku porzuceniu modlitwy w tej intencji, a z drugiej strony w głowie szaleją mi myśli, że jestem głupia i naiwna myśląc, że zostanę wysłuchana. Wszystko wygląda jakby było nie do uratowania. Parę dni wcześniej zaczęłam węzły i od tej pory wszystko już koncertowo się sypie. W tej sprawie odmówiłam już kilka "węzłów", pisałam listy do św. Józefa, odmawiałam nowennę 30 - dniową do św. Józefa. Tym czasem żadnej poprawy, albo chociaż stabilizacji, jest coraz gorzej. I ostatecznie nie wiem po co to piszę. Ponoć Bóg wybiera tchórzliwych, aby czynić rzeczy wielkie, ale ze mną to chyba się przeliczył. Poprostu nie wiem nic.
Szary dzień. Kropi deszcz. Czwartek godzina 16, adoracja, kościół parafialny w dosyć sporej wsi na Pomorzu.
W środku ksiądz, Jezus i ja. Przychodzi matka z dzieckiem. Okazuje się, że oboje do spowiedzi. Przychodzi jeszcze starszy pan i jedna pani. Oczekują na mszę. Matka z dzieckiem wychodzą przed jej rozpoczęciem. Ksiądz nie doczekał się na ministranta. Sam sprawdza, czy ma wszystko co potrzebne. Po dziesiątce różańca zaczyna się Eucharystia. "Wielbię Ciebie" było jedyną odśpiewaną pieśnią. W powietrzu unosi się smutek. Smutny ksiądz.
Smutny Jezus. Dał się dla nas zabić, a my jak upamiętniamy Jego ofiarę?
Przychodzą myśli. Mi też nie chciało się dzisiaj przyjechać tutaj. Chciałem raczej organizować sobie drewno na opał. Wtedy byłaby to msza dla dwóch osób. A co jeśli te dwie by nie przyszły? A ile osób jest w tej chwili w jednym z trzech sklepów w tej wsi? W tym, w którym zbiera się stała ekipa z okolicy. Wyobrażam sobie księdza odprawiającego mszę bez wiernych. To bardzo smutne.
Odnoszę wrażenie, że jest to jakiegoś rodzaju pustynia. Że gorzej już (tak bardzo) być nie może. Że Bóg z tego "nic" wzbudzi coś Jemu miłego. Oby tylko ten biedny ksiądz udźwignął ten krzyż.